sobota, 8 czerwca 2013

hormonozależna

Jest taki uroczy film Michela Gondry, w którym jawa miesza się ze snem. Jego bohater, Stephane, od dziecka ucieka w świat snu, zwłaszcza gdy rzeczywistość staje się dla niego zbyt kłopotliwa. We śnie potrafi rozwiązać każdy problem i wyjść cało z każdej absurdalnej sytuacji, we śnie spełniają się jego marzenia i wszystko się udaje. W rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Stephane to nieudacznik, nieśmiały chłopak, który przyjeżdża do Paryża z Meksyku i podejmuje pracę w wydawnictwie. Poznaje też Stephanie, swoją sąsiadkę, w której się zakochuje. Chłopak chce uczynić ukochaną częścią swoich fantazji, chce śnić z nią razem szczęśliwy sen o miłości, oderwany od rzeczywistości. W tym śnie i tylko wtedy potrafią być razem szczęśliwi - w realnym życiu ich relacja jest krucha, skazana na trudności w porozumieniu się, ich dialog się często zapętla, zrywa, a oni sami to zbliżają się, to oddalają od siebie.

I ja mam czasem wrażenie, że... śnię na jawie. Śnią mi się najróżniejsze i najdziwniejsze sny, wystarczy, że przyłożę głowę do powierzchni łóżka. Senność to moje drugie imię od kilku miesięcy, są czynniki, które ją wywołują albo nasilają, jak dziecięcy głos czytający mi książkę... szum deszczu za oknem... Czasem ze snu wyrywa mnie dźwięk telefonu i zanim wrócę z innego świata, gadam głupoty do słuchawki. Kiedyś przeszkadzały mi dźwięki, niewygodna pozycja ciała, światło, dziś wszystko nieważne, mogę spać zawsze i wszędzie. I teraz też... śpię.