środa, 31 grudnia 2014

jednak nie

Nie będę ukrywać - to nie był najlepszy rok. Ale takie też są :) Był dobry, bo mogłam uczestniczyć w rozwoju synka, obserwować go, uczyć się go, być z nim. Był dobry, bo starałam się zrobić coś dobrego poza tym, co najbliżej, pod ręką, za ścianą. Był dobry, bo starałam się pracować. Był dobry, bo byli ze mną bliscy. Był dobry, bo była ze mną Margot. Nie był dobry, bo nie starczało mi sił, by zrealizować plany. Bo straciłam wiarę w kogoś. Bo straciłam wiarę w ideały, w lepszy świat. Bo w końcu spadła na mnie mgła. Bo są rzeczy, na które nic nie mogę poradzić, chociaż bardzo chcę. Ale i tak bywa.
Może następny będzie lepszy?



wtorek, 25 listopada 2014

Dzień Przeciwko Przemocy wobec Kobiet

Wisława Szymborska
Autotomia

W niebezpieczeństwie strzykwa dzieli się na dwoje:
jedną siebie oddaje na pożarcie światu,
drugą sobą ucieka.
Rozpada się gwałtownie na zgubę i ratunek,
na grzywnę i nagrodę, na co było i będzie.
W połowie ciała strzykwy rozwiera się przepaść
o dwóch natychmiast obcych sobie brzegach.
Na jednym brzegu śmierć, na drugim życie.
Tu rozpacz, tam otucha.
Jeśli istnieje waga, szale się nie chwieją.
Jeśli jest sprawiedliwość, oto ona.
Umrzeć ile koniecznie, nie przebrawszy miary.
Odrosnąć ile trzeba z ocalonej reszty.
Potrafimy się dzielić, och prawda, my także.
Ale tylko na ciało i urwany szept.
Na ciało i poezję.
Po jednej stronie gardło, śmiech po drugiej,
lekki, szybko milknący.
Tu ciężkie serce, tam non omnis moriar,
trzy tylko słówka jak trzy piórka wzlotu.
Przepaść nas nie przecina.
Przepaść nas otacza.
/Wisława Szymborska/

Ważny tekst na dziś TU. Tam jest wszystko. A raczej jest to, co życzeniowe, na dziś, ważne, ale w jakimś sensie bezsilne. Słowa są czasem bezsilne. Nie wiem, jak zmieniać rzeczywistość ofiar. Jak uczynić, żeby nie były bite, zastraszane, poniżane. Nie wiem. Jestem bezsilna. Ale jest następny dzień. I następny. Każdy niesie szansę na działanie.

sobota, 1 listopada 2014

Imagine

Recenzja T. Sobolewskiego z filmu "Zimowy sen" urzekła mnie. Tak bardzo chcę obejrzeć ten film...

<< (…) Szybko mija zimowa noc rozrachunków, mimo że przez trzy godziny bohaterom filmu niemal nie zamykają się usta. Ale czy nie jest tak, że ogromną część życia spędzamy na wzajemnym analizowaniu swoich charakterów - tego, jacy jesteśmy?
Poligonem dla takiej analizy staje się w "Zimowym śnie" rodzina i małżeństwo. Paradoksalnie, gdy bliscy ludzie wypominają sobie: jesteś dla mnie gorzej niż obcy(a), zmarnowałem(am) przy tobie życie - to jakby wyrażali też bliskość albo dążenie do bliskości, za którym często kryje się chęć dominacji.
Mistrzem analizy raniącej bliskości był Bergman. To on tutaj patronuje Ceylanowi, mimo wielu aluzji literackich. W napisach końcowych pojawiają się, jako źródła zapożyczeń, nazwiska Czechowa, Dostojewskiego, Szekspira. Ale pierwszym odniesieniem jest twórca "Scen z życia małżeńskiego".
Już sam tytuł filmu Ceylana odnosi się do jego innego, "zimowego" arcydzieła - filmu o pastorze, który zwątpił w wiarę i miłość, ale wciąż odprawia nabożeństwa, aż dochodzi do pełnego rezygnacji przyjęcia własnych ograniczeń. Ten film nosił u nas tytuł "Goście Wieczerzy Pańskiej", ale na świecie jest znany jako "Winter Light" - "Zimowe światło".
(…) Dla Bergmanowskiego pastora z "Zimowego światła" wiara okazuje się fałszem. Ale niewiara także. Tak też jest w przypadku bohatera "Zimowego snu". Gdzie jest prawda? Czy można wyjść poza siebie? Zobaczyć swoją małość i znieść ten widok? Czy głoszona przez religie miłość, współczucie, pokora są osiągalne, czy mają realną wartość, czy też w nieunikniony sposób łączą się z ludzką próżnością, dążeniem do przewagi? Który reżyser potrafi jeszcze ożywiać w kinie podobne pytania?
(…) Film wciąga widza w międzyludzką grę. Zapanowuje nad nami, tak jak gaduła i rezoner Aydin - w genialnej kreacji Haluka Bilginera - usiłuje zapanować nad młodą żoną, siostrą, która go nieustannie krytykuje, sąsiadem, którego skrzywdził.
Rzadko w kinie pojawia się taka figura jak Aydin. Drażni od pierwszego pojawienia się. Słuchając jego monologów, miałoby się ochotę powiedzieć: przestań się wymądrzać, nie oszukuj się, zrób jakiś ludzki gest. Jednak jest coś fascynującego w postaci tego przemądrzałego grafomana siedzącego po nocach nad felietonami na wzniosłe tematy, które pisze dla lokalnej gazety "Głos Stepu", roztaczającego wokół siebie aurę "człowieka wybitnego".
Wszyscy ludzie, z taką swadą analizujący swoje uczucia, tak wnikliwie i raniąco mówiący prawdę o sobie, odbijający ciosy i korzący się przed sobą, tworzą polifonię głosów wewnętrznych samego reżysera. Czy to nie on, jak kiedyś Bergman, spowiada się przed nami z własnych słabości? Gesty wspaniałomyślności i miłosierdzia kryją pychę. Przekonanie o własnej moralnej słuszności prowadzi do poniżenia innych. Religijna pokora trąci fałszem. Żadna prawda nie jest ostateczna. "Nie jesteś Bogiem" - mówi do Aydina siostra.
Tok akcji, rozgrywającej się podczas zimowych wieczorów, przy ogniu w kominku, w białym świetle laptopa, na którym Aydin pisze eseje o duchowości, punktują wydarzenia-skandale. One kondensują w sobie dramat i nadają mu napięcie. Początkiem lawiny wydarzeń będzie rozbicie kamieniem szyby samochodu Aydina. Rzucił go mały chłopiec z sąsiedztwa, z biednej rodziny mieszkającej w domu należącym do Aydina i nękanej przez komornika.
Chłopiec nie chce przeprosić. Ten wypadek zmusi Aydina do refleksji, która dojrzewa przez cały film, uruchamia proces wewnętrznej przemiany. Pozornie niekształtna, rozlewająca się na boki opowieść zostaje spięta kluczowym pytaniem, które pada w rozmowie Aydina z siostrą: co to znaczy "nie sprzeciwiaj się złu"? Zastanawiają się, czy to znaczy: nie odpowiadaj na zło złem? Idea, tak mocno kojarzona z chrześcijaństwem, jest więc żywa także w islamie?
Ceylan dotyka trudnej do nazwania granicy obcości, która przebiega przez nasz świat, przez Turcję, Polskę, nasze rodziny, nas samych. I rzadko zdarza się film, który miałby w sobie tyle pokory wobec rzeczywistości, zawsze innej, niż nam się zdaje. Każdy z uczestników tej nocnej przeprawy mógłby powiedzieć o sobie nad ranem: nie jesteś Bogiem. >>/Tadeusz Sobolewski, Wyobraź to sobie: nie jesteś Bogiem
podkreślenia moje

czwartek, 9 października 2014

poniedziałek, 29 września 2014

remember that...

"Gdy człowiek wolny ponosi porażkę, to nikogo za to nie wini."
/Josif Brodski/

Myślę, że należy się kilka słów komentarza. Ten cytat jest jak najbardziej prawdziwy, z punktu widzenia współczesnej psychologii. Psycholog Sebastian Rosada pisze tak: Jeżeli czuję się wolny, mogę ponosić porażki i godzić się na nie, bo mam poczucie, że również mimo tych porażek jestem w porządku, wszystko ze mną ok. Jeśli nie czuję się wolny, potrzebuję przerzucać odpowiedzialność za moje przegrane na innych ludzi albo okoliczności zewnętrzne, z obawy przed naruszeniem mojego poczucia własnej wartości czy bycia ok. 
Z tego właśnie powodu częściej przerzucają odpowiedzialność na innych ludzie o osobowości narcystycznej. Nie są oni bowiem w stanie zaakceptować własnej słabości, rysy na obrazie samego siebie, jaki w sobie noszą. W swoim mniemaniu za ich porażkę przede wszystkim będą winni inni - partnerzy, rodzice, dzieci, rząd, państwo, system, spisek, etc. Dlatego osób o narcystycznej osobowości nie sposób uznać za wolne z psychologicznego punktu widzenia, skoro są uzależnione od nieprawdziwego obrazu samych siebie.
Pogodzić się z własną porażką jest trudno, trudno ją zaakceptować, ale jest to możliwe. I naprawdę wyzwalające jest zaprzestanie postrzegania siebie jako ofiary, nie tylko z powodu uczciwości wobec innych i samego siebie oraz odpowiedzialności, jaką w końcu wtedy biorę za własne postępowanie, ale również z punktu widzenia zdrowia psychicznego. Rozpamiętując własną krzywdę, nigdy tak naprawdę nie ruszymy do przodu.
Oczywiście taki stan nie jest dany wszystkim. Trudno sobie wyobrazić ofiarę przemocy, która nagle postanawia wziąć odpowiedzialność za zaistniałą sytuację na siebie. Chodzi tu raczej o porażki i niepowodzenia, w których byliśmy stroną aktywną, angażowaliśmy własny potencjał, energię i wysiłek, i w których mieliśmy, choćby częściowy, wpływ na to, co się dzieje.
Raczej nie analizowałabym tego cytatu w kategoriach społeczeństwa. Uważam, że poczucie wolności, tak jak i np. poczucie winy, są tak subiektywnymi odczuciami, że nie można ich generalizować na duże grupy społeczne. W cytacie jest mowa o jednostce i tylko na tym poziomie można o nim rozprawiać.

Stephen M. Johnson w swojej książce "Humanizowanie narcystycznego stylu" mówi o trzech ekspresjach narcyzmu. Pierwsza z nich to fałszywe Ja (self) charakteryzowane przede wszystkim przez wielkościowość i omnipotencję oraz zależność od osiągnięć i pochwał. Przeciwległy biegun zajmuje Ja symptomatyczne, objawowe. Jego wyznacznikami są dysforia i drażliwość, wrażliwość na wstyd i upokorzenie, hipochondria, samotność i depresja, wybuchowość. Osoba narcystyczna nie ma jednak dostępu do głęboko wypartej ekspresji prawdziwego Ja, które zawiera bardzo pierwotne poczucie pustki, bólu, wściekłości i archaiczne pragnienia relacji z obiektem (czyli wewnętrznym wyobrażeniem osoby lub jakiegoś jej aspektu).
Archaiczne pragnienia relacji wiążą się - według twórcy psychologii self, Heinza Kohuta - z traktowaniem innych jako tzw. self-obiektów, czyli "obiektów dla ja". Obiekty te (osoby) mają spełniać nieświadome żądanie fuzji ("jesteśmy doskonałą jednią, nie ma różnic między nami"), bliźniactwa ("jesteśmy tacy sami, nie potrzeba nam komunikacji, bo ty chcesz tego, co ja"), odzwierciedlenia (zachwytu i potwierdzenia "jaki jesteś wspaniały") oraz potrzebę idealizacji (posiadania kogoś, kto jest wspaniały i przy kim można czuć się bezpiecznie "jesteś moim ideałem"). Kohut uważa te stany za naturalne w rozwoju i właśnie w ich "frustrowaniu" (czyli w sytuacjach, gdy rodzice niedostatecznie dobrze pełnili rolę self-obiektów) upatruje źródeł zaburzeń narcystycznych. Kernberg natomiast akcentuje kwestię używania innych ludzi przez osoby narcystyczne do umacniania swojego Ja. Niezdolność osób narcystycznych do kochania przejawia się silnymi uczuciami zawiści (głównie nieuświadamianej lub zaprzeczonej). Według Kernberga i brytyjskiej szkoły psychoanalityków Kleinowskich (od nazwiska Melanii Klein - kontynuatorki myśli Freuda, twórczyni psychoanalizy dziecięcej) tak jak wielkościowość jest główną cechą mniemania o sobie osoby narcystycznej, tak zawiść jest podstawowym uczuciem doświadczanym w relacjach z innymi. Broniąc się przed tym uczuciem, osoby narcystyczne uruchamiają mechanizmy defensywne. Mogą dewaluować innych, umniejszać ich osiągnięcia, nie okazywać zainteresowania, zawłaszczać ich pomysły i z pełnym przekonaniem traktować jako swoje, pogardzać innymi i triumfować. Bardzo łatwo z przyjaciela narcyza stać się jego wrogiem, podkreśla Kernberg. Często po początkowym uwiedzeniu jego urokiem, osoby z otoczenia stopniowo zaczynają czuć się ofiarami subtelnej psychicznej przemocy. 

środa, 24 września 2014

gender equality is your issue too

Dziś w Sejmie odbywa się głosowanie nad przyjęciem Konwencji o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet. Mam nadzieję, że zostanie przyjęta, bo jest bardzo potrzebna. Statystyki są bezlitosne. Ale przemoc może być nie tylko fizyczna, wynikająca z użycia siły. Może być też ekonomiczna, słowna, psychiczna. Stosowana zarówno przez mężczyzn, jak i kobiety. Wobec współmałżonków, partnerów, dzieci... Obyśmy potrafili pomagać tym, którzy są jej ofiarami. Oby państwo potrafiło im pomagać. Po to potrzebna jest Konwencja, w Turcji przyjęta już trzy lata temu, w Polsce w niezrozumiały sposób blokowana.
Ważne jest jednak przeciwdziałanie. Brak dążenia do dominacji, do sprawowania władzy, zrozumienie, że mężczyźni i kobiety mają równe prawa i powinni mieć równe szanse, równe możliwości. Równość płci, walka z patriarchatem wszystkim nam przyniesie korzyści. Mężczyźni, bądźcie feministami, mówiła wczoraj w UN Emma Watson. Ale chodziło jej raczej, żeby byli w swoich poglądach równościowi, nie dyskryminowali ani nie dawali przywilejów żadnej z płci. 
Ja mogę dźwigać ciężary, postaram się naprawić kran w łazience, skoszę trawę w ogrodzie i zwrócę uwagę własnemu ojcu, który mówi do mojego synka "chłopcy nie płaczą". Będę zmieniać mój świat codziennie, żeby moje dzieci żyły już w jego lepszej, równościowej wersji. Mam nadzieję. 


Emma Watson's UN speech

You might be thinking who is this Harry Potter girl? And what is she doing up on stage at the UN. It’s a good question and trust me I have been asking myself the same thing. I don’t know if I am qualified to be here. All I know is that I care about this problem. And I want to make it better.

I started questioning gender-based assumptions when at eight I was confused at being called “bossy,” because I wanted to direct the plays we would put on for our parents—but the boys were not.
When at 14 I started being sexualised by certain elements of the press.
When at 15 my girlfriends started dropping out of their sports teams because they didn’t want to appear “muscly.”
When at 18 my male friends were unable to express their feelings.
I decided I was a feminist and this seemed uncomplicated to me. But my recent research has shown me that feminism has become an unpopular word.
Today we are launching a campaign called “HeForShe.”
I am reaching out to you because I need your help. We want to end gender inequality—and to do that we need everyone to be involved.
This is the first campaign of its kind at the UN: we want to try and galvanise as many men and boys as possible to be advocates for gender equality. And we don’t just want to talk about it, but make sure it is tangible.
I was appointed six months ago and the more I have spoken about feminism the more I have realized that fighting for women’s rights has too often become synonymous with man-hating. If there is one thing I know for certain, it is that this has to stop.
For the record, feminism by definition is: “The belief that men and women should have equal rights and opportunities. It is the theory of the political, economic and social equality of the sexes.”
I started questioning gender-based assumptions when at eight I was confused at being called “bossy,” because I wanted to direct the plays we would put on for our parents—but the boys were not.
When at 14 I started being sexualised by certain elements of the press.
When at 15 my girlfriends started dropping out of their sports teams because they didn’t want to appear “muscly.”
When at 18 my male friends were unable to express their feelings.
I decided I was a feminist and this seemed uncomplicated to me. But my recent research has shown me that feminism has become an unpopular word.
Apparently I am among the ranks of women whose expressions are seen as too strong, too aggressive, isolating, anti-men and, unattractive.
Why is the word such an uncomfortable one?
I am from Britain and think it is right that as a woman I am paid the same as my male counterparts. I think it is right that I should be able to make decisions about my own body. I think it is right that women be involved on my behalf in the policies and decision-making of my country. I think it is right that socially I am afforded the same respect as men. But sadly I can say that there is no one country in the world where all women can expect to receive these rights.
No country in the world can yet say they have achieved gender equality.
These rights I consider to be human rights but I am one of the lucky ones. My life is a sheer privilege because my parents didn’t love me less because I was born a daughter. My school did not limit me because I was a girl. My mentors didn’t assume I would go less far because I might give birth to a child one day. These influencers were the gender equality ambassadors that made who I am today. They may not know it, but they are the inadvertent feminists who are. And we need more of those.  And if you still hate the word—it is not the word that is important but the idea and the ambition behind it. Because not all women have been afforded the same rights that I have. In fact, statistically, very few have been.
In 1997, Hilary Clinton made a famous speech in Beijing about women’s rights. Sadly many of the things she wanted to change are still a reality today.
But what stood out for me the most was that only 30 per cent of her audience were male. How can we affect change in the world when only half of it is invited or feel welcome to participate in the conversation?
Men—I would like to take this opportunity to extend your formal invitation. Gender equality is your issue too.
Because to date, I’ve seen my father’s role as a parent being valued less by society despite my needing his presence as a child as much as my mother’s.
I’ve seen young men suffering from mental illness unable to ask for help for fear it would make them look less “macho”—in fact in the UK suicide is the biggest killer of men between 20-49; eclipsing road accidents, cancer and coronary heart disease. I’ve seen men made fragile and insecure by a distorted sense of what constitutes male success. Men don’t have the benefits of equality either.
We don’t often talk about men being imprisoned by gender stereotypes but I can see that that they are and that when they are free, things will change for women as a natural consequence.
If men don’t have to be aggressive in order to be accepted women won’t feel compelled to be submissive. If men don’t have to control, women won’t have to be controlled.
Both men and women should feel free to be sensitive. Both men and women should feel free to be strong… It is time that we all perceive gender on a spectrum not as two opposing sets of ideals.
If we stop defining each other by what we are not and start defining ourselves by what we are—we can all be freer and this is what HeForShe is about. It’s about freedom.
I want men to take up this mantle. So their daughters, sisters and mothers can be free from prejudice but also so that their sons have permission to be vulnerable and human too—reclaim those parts of themselves they abandoned and in doing so be a more true and complete version of themselves.
You might be thinking who is this Harry Potter girl? And what is she doing up on stage at the UN. It’s a good question and trust me I have been asking myself the same thing. I don’t know if I am qualified to be here. All I know is that I care about this problem. And I want to make it better.
And having seen what I’ve seen—and given the chance—I feel it is my duty to say something. English statesman Edmund Burke said: “All that is needed for the forces of evil to triumph is for enough good men and women to do nothing.”
In my nervousness for this speech and in my moments of doubt I’ve told myself firmly—if not me, who, if not now, when. If you have similar doubts when opportunities are presented to you I hope those words might be helpful.
Because the reality is that if we do nothing it will take 75 years, or for me to be nearly 100, before women can expect to be paid the same as men for the same work. 15.5 million girls will be married in the next 16 years as children. And at current rates it won’t be until 2086 before all rural African girls will be able to receive a secondary education.
If you believe in equality, you might be one of those inadvertent feminists I spoke of earlier.
And for this I applaud you.
We are struggling for a uniting word but the good news is we have a uniting movement. It is called HeForShe. I am inviting you to step forward, to be seen to speak up, To be the he for she. And to ask yourself if not me, who, if not now when.
Thank you.

piątek, 29 sierpnia 2014

tafla wody

„Strata i rozczarowanie są nieodłącznym elementem każdej relacji międzyludzkiej. Każdy z nas chce czegoś od swoich najbliższych. Jednak oni mają tylko trzy możliwości: mogą od razu dać nam to, czego chcemy, odłożyć to na później lub nas rozczarować. Nie mogą zawsze pragnąć tego samego, co my. A nawet jeśli chcieliby spełnić nasze życzenia, mogą nie mieć takiej możliwości.
Konflikt między pragnieniem a rzeczywistością jest wpisany w ludzką egzystencję. Unikamy tego konfliktu i bólu życia, stosując mechanizmy obronne, a to z kolei przynosi nam cierpienie. Zamiast stawić czoła rzeczywistości uciekamy od niej, niezdolni już do tego, by sobie z nią skutecznie poradzić. Dzieje się tak, kiedy pragniemy czegoś, czego nie możemy dostać lub co w realnym świecie w ogóle nie istnieje. Po skonfrontowaniu pragnień z rzeczywistością uświadamiamy sobie, że ludzie nie zawsze chcą tego, czego my chcemy, nie zawsze mogą nam to dać, a w ogóle nasza fantazja i świat wokół nas to dwie różne rzeczy. W związku z tą konfrontacją pojawiają się w nas przeróżne uczucia, także lęk. Możemy stawić im czoła i poradzić sobie z nimi w sposób przystosowawczy. Ale możemy też zacząć unikać rzeczywistości i własnych uczuć. Takie unikanie prowadzi właśnie do cierpienia.
Bólu związanego ze stratą, chorobą i śmiercią nie da się uniknąć. Jednak cierpienie wywoływane przez nasze mechanizmy obronne nie jest obowiązkowe, o ile nauczymy się te mechanizmy dostrzegać i zwrócimy się przeciwko nim."
/Jon Frederickson, "Współtworzenie zmiany. Skuteczne techniki terapii dynamicznej" - za Pracownia Humani/

W zeszłym tygodniu wzięło mnie na wspomnienia. Dobre i złe. Radosne i smutne. Jednym z piękniejszych muzycznych wspomnień była piosenka Sistars, która była przebojem, kiedy rodziła się moja córka. Niech więc tu zagra teraz, żeby ją pamiętać. Pamięć ma moc ocalania.


Swoją drogą szkoda, że Sistars nie nagrywają razem. Razem miały o wiele większy power niż osobno.

Doklejam z internetów :)


wtorek, 26 sierpnia 2014

jak krótka bajka w długim śnie

Tak mało

Tak mało powiedziałem.
Krótkie dni.

Krótkie dni,
Krótkie noce,
Krótkie lata.

Tak mało powiedziałem,
Nie zdążyłem.

Serce moje zmęczyło się
Zachwytem,
Rozpaczą,
Gorliwością,
Nadzieją.

Paszcza lewiatana
Zamykała się na mnie.

Nagi leżałem na brzegach
Bezludnych wysp.

Porwał mnie w otchłań ze sobą
Biały wieloryb świata.

I teraz nie wiem
Co było prawdziwe.

/Czesław Miłosz/

sobota, 23 sierpnia 2014

o wstydzie

Jędrzej Morawiecki: Czy w nowych ruchach religijnych jest miejsce na wstyd? A może wstyd jest przez nie odrzucany jako toksyczny? (…) Przywykliśmy bowiem do innej waloryzacji. Do tej pory zły był raczej bezwstyd. Teraz – wydaje się nam – nastąpiło w tej sferze znaczne przesunięcie. (…) Czy w nowej duchowości element wstydu jest tylko balastem? Niepotrzebną winą, narzędziem opresji?
Bartosz Jastrzębski: Owo odrzucenie, czy wyparcie, dotyczy nie tylko wstydu, ale i grzeszności. Wydaje się, że zanurzywszy się w nowych formach duchowości, powiadamy: „Ogólnie jest fajne, a ma być jeszcze fajniej”. „Fajne” jest samo doświadczanie. Dzięki temu doświadczeniu będzie jeszcze „fajniej”, nasze życie codzienne stanie się lepsze, pełniejsze, bardziej satysfakcjonujące i świadome. Tymczasem tradycyjne religie mieszczą w sobie moment ciężkiej traumy religijnej, która co prawda na planie metafizycznym może się okazać czymś zbawczym, czymś duchowo korzystnym, przeżywana jest jednak jako „ciemna noc duszy”, jako coś porównywalnego z ukrzyżowaniem, ze śmiercią…

Zbigniew Pasek: To, co wyróżnia nową duchowość, jest wynikiem długiego procesu psychologizacji religii. Współczesna psychologia stwierdza, że grzech jest niezdrowy, że poczucie grzeszności i poczucie winy są szkodliwe dla psychiki. Te uczucia hamują człowieka, ograniczają, wytwarzają blokady, które później mszczą się okrutnie na samopoczuciu i zdrowiu psychicznym. Lepiej więc nie mieć poczucia winy. Zwłaszcza nieuzasadnionej. Chrześcijaństwo wierzy jednak, że grzech pierworodny człowiek dziedziczy. Nie jest on uzasadniony jakąś jednostkową, indywidualną odpowiedzialnością. A zatem, powiada się dzisiaj coraz częściej: jest bezpodstawny. Nawet więcej, szkodliwy. Redukując transcendencję czy duszę do psychiki i jej poznanych dotąd mechanizmów, dokonuje się takiego mniej więcej zabiegu. Mówienie o grzeszności w nowej duchowości? Tam o grzechu się milczy, dominują zaś elementy jasne, pozytywne, optymistyczne. Odwołując się do tradycyjnych kategorii religioznawczych: w nowej duchowości króluje fascinansTremendum jest szczątkowe. Można się bać, ale raczej UFO, można bać się porażki, choroby. To wszystko są lęki z tego świata. One tego świata dotyczą i dzięki temu są zrozumiałe.
W kulturze zachodniej tradycyjny, moralny monolit wyraźnie się rozpada. Religijność chrześcijańska kruszy się: albo zmierza w stronę sekularyzmu, albo nowej duchowości i nowych ruchów religijnych, albo też przechyla się w kierunku fundamentalizmu. Istotny dla rozwoju owych wektorów był początek XX wieku. Wtedy właśnie pojawił się, za sprawą teozofii, nurt New Age. Wtedy jednak utwardził się również fundamentalizm, pielęgnowany przez wspomniane przez Panów grupy ewangelikalne czy protestanckie, które konserwują stary, tradycyjny układ moralności. Dominuje w nich pryncypialność, dosłowność odczytania Biblii, nie ma żadnych ustępstw wobec homoseksualistów, nie wprowadza się zmian w etyce seksualnej itp.
Jak to wszystko opisać? Nauka proponuje nam wiele możliwości. Jedną z perspektyw jest relatywizm (ale bez pejoratywnego „cienia” używam tego słowa), który stanowi odpowiedź na rozmaitość systemów moralnych.
Relatywny jest na przykład wstyd, bo wstydzimy się tylko tego, co piętnuje konkretna religia, niosąca określony układ zasad moralnych. Wstydzimy się, kiedy wynurza się z nas coś, co jest naruszeniem tych zasad i co wywołuje poczucie winy, poczucie czegoś niewłaściwego – zmazy czy grzechu. Wstyd to takie uczucie, które opiera się na zakazie – zakaz jest jego konieczną przesłanką. Ponadto wstyd jest czymś społecznym (bo opiera się na kulturowych i społecznych tabu). Twierdzę również, iż nie istnieje wina zbiorowa. Mimo że Niemcy kajali się za drugą wojnę światową. Mimo że Kościół przepraszał i „wstydził się za grzechy, robił źle wobec Żydów” i za inkwizycję. Pomimo owych kontekstów wstyd jest pojęciem, które funkcjonuje raczej w odniesieniu do indywiduum, schodzi na poziom jednostki i może się pojawić w mówieniu jednostkowym o religii. Dzieje się tak, kiedy przekonania czy zasady – etyka danej religii – są na tyle uwewnętrznione, że ich złamanie powoduje poczucie zrobienia czegoś niewłaściwego. (…)
Bo ze wstydem jest tak, jak nauczał pewien mnich moich studentów, kiedy przed laty zwiedzaliśmy górę Athos. Opowiadał on, iż dusza po śmierci, uwolniwszy się od ciała, wznosi się ku górze, przez kolejne kręgi niebiańskie. Przy przechodzeniu przez każdy kolejny krąg musi oglądać swoje grzechy, które są coraz cięższe. Nikt jej niczego nie wyrzuca i niczego nie każe. Ale ona, widząc te grzechy, wstydzi się. Wstydzi się bezmiernie i bezgranicznie. „I to jest właśnie piekło. Innego piekła nie ma” – zakończył mnich.

/”Innego piekła nie ma”. Z profesorem Zbigniewem Paskiem o wstydzie i nie tylko rozmawiają Bartosz Jastrzębski i Jędrzej Morawiecki/

środa, 20 sierpnia 2014

goodbye summer

Tegoroczne lato było łaskawe i gorące, ale wieczory i poranki od jakiegoś czasu wieją chłodem jesieni. Od jakichś trzech tygodni kwitnie już nawłoć, czyli niemenowska mimoza. Za domem, przy polnej ścieżce dojrzewają owoce głogu, czeremchy i czarnego bzu. Szkoda mi upałów, zapachu rozgrzanego runa w lesie i kwietnego szaleństwa wokół, szkoda letnich burz, języków fioletowych od jagód, skóry rumianej od słońca, dziecięcej radości podczas zażywanej na dworze kąpieli, łaskotania trawy i gry w badmintona. I tylko myśl, że lato powróci, trzyma mnie jakoś w ryzach. Inaczej rozkleiłabym się jak nic.
Wędrowaliśmy trochę na Północy w tym roku. Stęskniona podróży chłonęłam widoki jak gąbka. Dzieci dały radę i znów, jak zwykle, znaleźliśmy swoje magiczne miejsca i chwile. Do następnej wyprawy!




 





 

sobota, 16 sierpnia 2014

post bez tytułu

"Bólu w związkach z ludźmi doznajemy wtedy, gdy poszukujemy w drugiej osobie ratunku i ukojenia i nie udaje nam się ich wyegzekwować. Prawdziwa miłość nie boli. Cierpienie wynika z jej braku. Domaganie się od Bogu ducha winnych ludzi, aby stali się ratunkiem, remedium na nasze niespełnione życie, jest agresją przebraną za słabość i prowadzi nieuchronnie do konfliktu."
/Wojciech Eichelberger/

"Pożegnanie, tak jak przywitanie, jest rzeczą tak powszednią, że rzadko zastanawiamy się, co tak naprawdę oznacza. Hiszpańskie adios ("z Bogiem"), francuskie adieu (też "z Bogiem") i angielskie goodbye ("niech Bóg będzie z tobą") to nic innego jak oddawanie żegnanej osoby pod opiekę Stwórcy. To tak, jakbyś mówił: "Nikt z nas nie wie, co się wydarzy po naszym rozstaniu, ale cokolwiek to będzie, mam nadzieję, że Bóg się o ciebie zatroszczy". W ten sposób uznajesz niepewność, jaka roztacza się przed tobą, a także własną podatność na nieznane zagrożenia."
/Robert Rowland Smith/

sobota, 28 czerwca 2014

słowo stało się ciałem

Gdybym miała wybrać jedną sprawę z zeszłego tygodnia z życia publicznego, która mnie poruszyła czy zbulwersowała, to nie byłaby to raczej kolejna afera podsłuchowa ani jej konsekwencje (a raczej ich brak). Wybieram burzę wokół odwołanego spektaklu na Festiwalu Malta, "Golgota Picnic", i absurdalnych protestów, jakie się wokół tego spektaklu udało wywołać środowiskom prawicowym/katolickim. O ile happeningi z różańcami oglądamy co jakiś czas od czasów co najmniej filmu "Ksiądz" wyświetlanego laaaaaaata temu w polskich kinach, o tyle dziś biskupi nawołują nie tylko do publicznych modlitw, ale wprost do... zamieszek.
Nie można dać się sterroryzować żadnej wizji świata, która uzurpuje sobie prawo do bycia jedynie słuszną. Żyjemy w państwie demokratycznym, gdzie wolność słowa i wypowiedzi artystycznej jest jedną z głównych wartości.
Mogę w obronie tej wolności zamieścić tu fragment sztuki, opublikowany w "Gazecie Wyborczej". Co niniejszym czynię.

Rodrigo Garcia      
Golgota Picnic (fragment)
„Po pierwsze, Chrystus na krzyżu dobrze wiedział, co stanie się później z jego wizerunkiem: będąc Bogiem, miał taką zdolność, wchodziło to w zakres jego możliwości.
Widział przyszłość, ale nie mógł w niej uczestniczyć.
Potrafił zobaczyć, co uczynią z jego wizerunkiem wielcy mistrzowie średniowiecza i renesansu.
To pierwsza rzecz, jaką chce wyjaśnić, wraca ze świata zmarłych, by się poskarżyć, jak go namalują później Grünewald, Antonello da Messina, Memling, Rubens, Bellini i inni mniej znani.
Z nikim się nie zgadza.
Denerwują go wszystkie ilustracje, na których widnieje.
Jest próżny.
Owszem, aprobował ogólny ton tych obrazów i fresków - udało im się oddać przerażenie, które, o ironio, pochodzi od słowa "miłość".
(…)
Wracając do tematu: kiedy żył pośród ludzi, jak nikt inny umiał przewidywać i dowodzić.
Potrafił zniechęcać.
Robić zamieszanie.
Był dobry w organizowaniu i planowaniu cudzej przyszłości.
Nie, nie był w stanie żyć w zgodzie z samym sobą.
Nie znał zwykłych doświadczeń, ponieważ nakazał sobie nie dzielić z nikim życia codziennego.
Mówił, że jest Synem Bożym, a to sytuowało go w innym wymiarze, i co noc przeklinał samotnie po kątach, słuchając echa własnych słów wypowiadanych niczym kazania z wysokości, nikogo nie przytuliwszy i nikogo nie wysłuchawszy.
Nie umiał się cieszyć nawet z loda czekoladowego.
Codzienność nie była mu dana.
Jej dobre i złe strony.
Nigdy nie wyznał, że marzył o tym, by marnować czas jak każdy inny człowiek w okolicy, ale zabawa nie lgnęła do niego.
Nie umiał rozmawiać o piłce nożnej, wypić kilku browarów, porozmawiać z kolegą o kobietach i nie zdążyć na ostatni autobus.
Nie znosił, gdy ludzie gorączkowali się z radości albo gdy bolało ich serce z powodu rozczarowania albo jakiejś błahostki.
Dziwił się, jak w przeciągu jednego dnia człowiek z tłumu mógł od wesołego szczebiotania przejść do samobójstwa.
Dziwiły go te zmiany nastroju u ludzi, te powszednie cuda.
Za cholerę nie chciał przyznać, że jedynie jemu nigdy nie leciały łzy, że nigdy nie śmiał się szczerze.
Zazdrosny o innych, o tych, co spędzali swe życie na niczym, na nicości, która mimo wszystko sprawiała, że byli namiętni i przyziemni, kipiał z zazdrości i nienawiści i chciał podkładać ogień na prawo i lewo.
Był piromanem, nosił w kieszeniach zapałki i potrafił spalić las w wietrzne i ciepłe dni, kiedy na niebie nie zapowiadało się na burzę.
Chciał być panem grupki szaleńców - nazwał ich ludem wybranym, aby wprowadzić szowinizm - chciał poprowadzić ten lud szaleńców na wojnę przeciw wszystkim.
Przestudiował nazwy bojówek, które miały powstać później: Świetlisty Szlak.
Front Wyzwolenia Narodowego.
ETA.
I wybrał dla swojego wojska słowo MIŁOŚĆ.
Powiedział nawet: Nie myślcie, że przyszedłem, by zaprowadzić na Ziemi pokój; nie przyszedłem, by zaprowadzić pokój, tylko niezgodę.
Przyszedłem bowiem rozdzielić synów od matek.
Ten, który kocha swoją matkę bardziej niż mnie, nie jest mnie godzien.
Ten, kto chce zachować życie, straci je.
A ten, kto umrze za mnie, zachowa je
.
Te i inne mądrości rozpowiadał ten szaleniec nawet, kiedy wisiał na krzyżu.
Ludziom, którzy myśleli inaczej niż on, życzył źle i sprawił, że drzewo figowe uschło, ponieważ nie miało owoców, kiedy był głodny.
Posiadał niemal boską umiejętność zadawania bólu i czynienia zła.
Lubił napawać strachem obecnych za pomocą perwersyjnych cudów, takich jak przyklejenie odciętego mieczem ucha biedakowi, co wdał się w bójkę, leczenie trędowatych czy chodzenie po oceanie.
Był też pierwszym demagogiem: rozmnożył ludziom jedzenie, zamiast wspólnie z nimi pracować.
Trzeba pamiętać, że nigdy nie pracował.
I nauczył ludzi być posłusznymi jak baranki.”

Przekład z jęz. hiszpańskiego: Agnieszka Kwiatek


I jeszcze dwa komentarze:

(…) paradoksalność postaci Chrystusowej polega na tym, że ona zawsze wygrywa - albo jako Bóg, albo jako człowiek. Wypędzany powraca z nieoczekiwanej strony. Nie jest własnością żadnej partii, żadnego Kościoła. Jest bliski wielu ateistom. Dlatego bluźnierstwo przeciwko niemu nie wydaje się w ogóle możliwe. Chrystus znosi wszystko. Działa także przez swój brak, poprzez negację. Wydaje się bardziej obecny wśród tych, którzy Go atakują niż wśród faryzejskich obrońców z urzędu.
/Tadeusz Sobolewski/

(...) Polscy katolicy mogą odczytywać spektakl przez pryzmat "Listu do artystów" Jana Pawła II, który pisze, że nawet sztuka świecka może być pomostem do doświadczenia religijnego: "Nawet wówczas gdy artysta zanurza się w najmroczniejszych otchłaniach duszy lub opisuje najbardziej wstrząsające przejawy zła, staje się w pewien sposób wyrazicielem powszechnego oczekiwania na odkupienie".
Na ile "Golgota Picnic" jest wyrażeniem takiego oczekiwania? Oto pole do dyskusji. Ale można ją prowadzić jedynie z tymi, którzy spektakle oglądają, a nie krzyczą za murem; z tymi, którzy czytają encykliki papieża, a nie tylko chcą modlić się przy jego kamiennym wizerunku.
Zamiast oburzać się, Archidiecezja Łódzka powinna objąć patronatem projekcję "Golgoty Picnic". Katolicki Klub im. św. Wojciecha, zamiast składać zawiadomienie do prokuratury, powinien zasiąść w pierwszym rzędzie. A arcybiskup Marek Jędraszewski, profesor i znawca filozofii dialogu, zamiast mówić z ambony o "niegodnym widowisku", powinien rozpocząć dyskusję po spektaklu. Tylko czy wtedy tyle osób z wysokości swoich moralnych standardów odczułoby to przyjemne uczucie bycia zgorszonym? 

/Igor Rakowski-Kłos/

Ja bym nawet dodała, że to uczucie bycia zgorszonym to jest dość perwersyjna przyjemność.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

brakuje takich ludzi...

Z reguły nie wspominam tu osób, które odchodzą. Ale dziś jest mi smutno. Odeszła Małgorzata Braunek, którą szczerze podziwiałam. Po prostu dobry, mądry, piękny człowiek. Brakuje takich ludzi.


Największą, najwspanialszą lekcję, naukę buddyzmu dała mi, umierając na raka, moja 89-letnia mama.
Twoja mama nie umierała w hospicjum?
Była cały czas u nas w domu, odchodziła przez wiele miesięcy.
Mama, jak mówiłam, całe życie była bardzo pobożna, modliła się gorąco codziennie wieczorem, czytała fragmenty Biblii, ale też prowadziła swoje wojny - religijne i nie tylko.
Z czasem zauważyłam, że już się nie modli, przestała też czytać. Pomyślałam, że źle widzi litery, i pewnego razu zapytałam: "Mamo, to może ja będę ci codziennie czytać >>Biblię na co dzień<<"? A mama: "Jeżeli ty bardzo chcesz, to możesz, ja już nie muszę".
Co o tym myślisz?
Myślę, że mama kompletnie się wyzwoliła. Pogodziła się z nami i ze światem. Jej potrzeby ustały na wszystkich poziomach, na tym duchowym też. Była wolna i otwarta. Odpuściła wszystkie oczekiwania, wyobrażenia i koncepcje.
Tego uczy buddyzm - pozbywania się konstrukcji myślowych, które oddzielają nas od życia. Tak naprawdę w nich wyraża się nasza ignorancja, niezgoda na to, że życie jest takie, jakie jest. Mama zgodziła się na to, że nie wie, co będzie.
Sam Budda na pytanie, czy Bóg istnieje, milczał. Niektórzy interpretują to, że zaprzeczał. Ale on nie zaprzeczał. Po prostu nasz intelekt nie jest w stanie tego ogarnąć.
W nocy mama nie mogła spać, więc mieliśmy z mężem przy niej dyżury. Kiedyś Andrzej mówi do niej: "Tam po drugiej stronie cała rodzina będzie na ciebie czekała, twoja mama, twój mąż, siostry, będzie też Chrystus". A mama: "Tak myślisz? Nie sądzę. Ale jeśli, to bardzo miło z ich strony".
/Z wywiadu dla "Wysokich Obcasów", 4 grudnia 2004/

sobota, 21 czerwca 2014

Graff w punkt!

<< "Harrison" [Kurta Vonneguta] to świetnie napisana zimnowojenna satyra na równość. Jest rok 2081, a świat stał się egalitarnym koszmarem. Zasadę wyrównywania szans doprowadzono do absurdu: ludzie piękni noszą ohydne maski, wysportowani i zdrowi chodzą obciążeni żelastwem, bystrzy noszą w uszach nadajniki, z których wydobywa się hałas uniemożliwiający myślenie. (...) Czy domyślacie się, kto stoi na straży porządku? Zgadliście, kobieta, (...) Diana Moon Glampers. Harrison to jej ofiara - 14-letni geniusz, atleta i rewolucjonista. Chłopak ucieka z więzienia, zakrada się do studia telewizyjnego, na oczach milionów uciśnionych równością widzów zrzuca 150 kg złomu, po czym tańczy taniec wolności (...). Tu wkracza terror: marzyciel zostaje rozstrzelany z gigantycznej spluwy przez panią Glampers. Równość zabija wolność.
(...) Młodzi fani Korwina łykają w całości zimnowojenną opowieść o spolaryzowanym świecie. Z jednej strony cudna kraina wolnej konkurencji (czyli Ameryka), z drugiej - totalitarny świat, gdzie wszelka indywidualność i talent są gnębione (w tej roli złe Sowiety zastąpiła Unia Europejska). Korwiniści wierzą, że równość i wolność to wykluczające się wartości, świat nadal gnębi komuna, a jedyny ratunek to prywatyzacja wszystkiego łącznie z lecznictwem, sanepidem i edukacją. Skąd to się wzięło? Jak można, żyjąc w młodej demokracji, sądzić, że najlepszy sposób na naprawę państwa to jego likwidacja? Że receptą na problemy generowane przez wolny rynek jest urynkowienie wszystkiego? Dlaczego czarno-biała propagandowa opowieść zza oceanu uwiodła ludzi urodzonych po upadku systemu, do którego się odnosiła?
Korwiniści mają się za buntowników, a ja sądzę, że to grzeczne dzieci transformacji - prymusi, lizusy, konformiści. Dorastali w kraju, w którym czczono przedsiębiorczość i rywalizację, a wszelkie próby działania na rzecz dobra wspólnego wykpiwano jako frajerstwo i lewactwo. To właśnie mówi JKM, tyle że z emfazą i w muszce. Przez ostatnie 25 lat słowo "wolność" powtarzano jak mantrę - z namaszczeniem i fajerwerkami w tle, a "równość" wyszydzano, kojarząc z minionym systemem, wykpiwając przy okazji współpracę, współodpowiedzialność, wspólnotę. Korwiniści robią to samo (...). Niektórzy sądzą, że korwinizm to ideowy trądzik młodzieńczy, pokorwinią i przestaną. Ja mam wątpliwości. Żeby z jakiejś idei wyrosnąć, trzeba mieć dostęp do alternatywy, a z tą w Polsce ciągle krucho.
Przeczytane uważniej opowiadanie Vonneguta okazuje się satyrą obosieczną. Zanim niedoszły zbawiciel ludzkości rusza w tany, wygłasza bełkotliwą mowę, z której wynika, że uważa się za nadczłowieka. Chce zostać dyktatorem, a nawet imperatorem. Wszyscy mają robić to, czego on sobie życzy, i to natychmiast. Dlaczego? Bo uważa się za lepszego od innych. Czy coś wam to przypomina, drodzy licealiści korwiniści? >>
/Agnieszka Graff, "Terror" równości, "Wysokie Obcasy" 21.06.14/ podkreślenia moje

środa, 18 czerwca 2014

kozi róg

"Jeśli ludzie robią coś, co nam się nie podoba, czasem ich osaczamy, żeby pokazać, jak bardzo się mylą albo są niedobrzy. To jak zaszczuwanie zwierzyny. Gdy zapędzisz ją do miejsca, z którego nie ma ucieczki, zaatakuje."
/Bernie Glassman/

poniedziałek, 9 czerwca 2014

de-konstrukcja, czyli notatki z lektury

(…) Czy ktokolwiek dziś, w naszym relatywistycznym świecie, naprawdę wierzy, że istnieją jakieś prawdy absolutne czekające na przebudzenie? Wyjąwszy religijnych i politycznych fundamentalistów, niemal na pewno nie – o wiele łatwiej jednak byłoby wyśmiać Heglowską interpretację historii, gdyby nie fakt, że jako opowieść o aryjskim przeznaczeniu, wsparta dodatkowo przez Nietzshego, stała się wodą na nazistowski młyn – pieśń Tomorrow Belongs to Me, odśpiewana w filmie Boba Fosse’a Kabaret z 1972 roku, jest właśnie taką deklaracją renesansu czy też przebudzenia przeznaczenia, tak nikczemnie dotąd uśpionego. Nawet w mniej przerażających okolicznościach koncepcja prawdy jako czegoś, co musi zostać obudzone, wyrwane z łóżka i wyciągnięte na światło dzienne, instynktownie do nas przemawia. Pomyślmy choćby o politycznych gestach, jakie ukochali sobie konserwatyści wszelkiej maści we wszystkich krajach – nawoływanie do „powrotu do korzeni” czy „odrodzenia tradycyjnych wartości”. Te hasła są w swej istocie heglowskie czy też dialektyczne, bo zakładają, że prawda kiedyś była dostępna, a później została ukryta i uśpiona (najczęściej przez politycznych oponentów), więc teraz naszym obowiązkiem jest ją ożywić czy też zbudzić. Prawda staje się jeszcze prawdziwsza i jeszcze bardziej potężna, jeśli zostanie zbudzona po raz wtóry.

(…) Choć nieposłuszeństwo Ewy prowadzi do tragedii, to jej niewinność sama w sobie nie jest niczym złym. Z pewnością to właśnie ona prowadzi ją do podjęcia niewłaściwej decyzji – najgorszej z możliwych – ale sam fakt, że Ewa w ogóle dokonuje wyboru, że włącza Diabła do debaty, która może się rozstrzygnąć w różny sposób, że działa, nie czując Bożego oddechu na karku, przemawia na rzecz jej wolnej woli albo też, co na jedno wychodzi, prawa do błędu. Z tej przestrzeni wyrasta wolność – nie możesz mieć prawa do posiadania racji, jeśli nie masz prawa do popełniania błędu. (…) im bardziej zmniejszasz prawdopodobieństwo popełnienia błędu, tym bardziej zmniejszasz przestrzeń swojej wolności.

/Robert Rowland Smith, "Śniadanie z Sokratesem"/

Muszę jednak przyznać, że nie spotkałem nikogo, kto by cały czas z ręką na sercu mówił: „To jest to. Ten brzeg, na którym w tej chwili stoję, jest moją ziemią obiecaną. Wszystko, czego mi potrzeba, znajduje się tutaj”. Taki człowiek musiałby żyć całkowicie w chwili teraźniejszej, tu i teraz, ale czy ktoś potrafi tak żyć cały czas? Bez względu na to, jak się staramy, pojawiają się sytuacje, od których chcemy się odgrodzić. Ale skoro naprawdę dokądś zmierzamy, skoro chcemy odnaleźć drugi brzeg, to pozostaje kwestia łódki i wioseł. Załóżmy, że docieram na drugi brzeg – i co?
„Dopłynąłem tutaj dzięki tej pięknej łódce i świetnym wiosłom, więc teraz będę je wszędzie ze sobą taszczył”. Narzędzie, które pomogło mi osiągnąć cel, stało się balastem. To ja uczyniłem z niego balast, zamiast się go pozbyć i być wolnym. Gdy po pewnym czasie znowu chcę dostać się na kolejny drugi brzeg, potrzebuję innej łódki z innymi wiosłami, bo tym razem jest to wyprawa przez morze.

/Bernie Glassman, „Koleś i mistrz zen”/

Margot powiedziała mi, że znalazłam dla siebie kieszonkę szczęścia. Prawda jest taka, że zawsze ją miałam przy sobie. W pewnym momencie trochę się oberwała i prawie ją zgubiłam, ale udało się ją przyszyć z powrotem. Trochę widać nierówny ścieg i nitkę innego koloru, a brzegi tej kieszonki są postrzępione. Jednak jest to wciąż moja kieszonka :)))


sobota, 7 czerwca 2014

lately

Ostatnio... jest lepiej :)
Oddycham, uśmiecham się, znów chodzę na spacery po łąkach i lasach. Zachwycam się światem. Kwitną jaśmin (za którego zapachem nie przepadam) i czarny bez. Kwitną jeżyny i polne kwiaty, a wśród nich moje ukochane chabry. Lato tuż-tuż...

Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy. (...)
Unikaj głośnych i napastliwych - są udręką ducha. (...)
Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy, masz prawo być tutaj.
I czy to jest dla ciebie jasne, czy nie - wszechświat bez wątpienia jest na dobrej drodze. (...)
Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat.
/Max Ehrmann, "Dezyderata"/









środa, 4 czerwca 2014

dwadzieścia pięć :)

"25 lat temu pilnowałam w Okręgowej Komisji Wyborczej, żeby czerwony nie ukradł naszych głosów.
To tu spływały raporty z rejonowych komisji wyborczych i ja jako jedna z pierwszych wiedziałam, jak głosowali wrocławianie w czerwcu 1989 roku. Byłam tam najmłodsza i problematyczna dla ZSL, PZPR etc. Nie tak wyobrażali sobie klasowego wroga i tę Solidarność, co miała im gardła popodrzynać.
Po wyborczej nocy wszystkie te głosy wiozłam do Warszawy w specjalnym polonezie pilotowanym przez policyjne radiowozy. Obok mnie na tylnym siedzeniu jechał pan z PZPR, który miał dbać, żebym to ja nie ukradła głosów. Pod Warszawą, gdzieś w okolicach Janek spotkały się takie konwoje z kilku województw i z wielkim fasonem, na sygnale podjechaliśmy na Wiejską. W Sejmie przy zdawaniu listy jakiś pan szepnął mi, że z całego kraju takie wyniki płyną. To był moment, kiedy do mnie dotarło...
Pozwolili mi połazić po budynku Sejmu, weszłam do głównej sali obrad. Tam uwijała się ekipa cieśli - budowali miejsce dla prezydenta. Bo prezydent powrócił dopiero po 89, miła dziatwo..."
/Barbara Piegdoń - jak do tej pory moja najlepsza szefowa :)/

Ale nie ma wolności...
...bez solidarności społecznej, równości i bez zwykłego szacunku dla drugiego człowieka.
Korzystajmy z niej mądrze.

niedziela, 1 czerwca 2014

dzień Dziecka


Uważam, że Dzień Dziecka powinien być świętem narodowym! :)))))))))))
Wszystkiego dobrego z tej okazji dla wszystkich tutejszych zaglądaczy :)

I jeszcze opowieść...

"Myślę, że dobrze będzie to wyjaśnić: cała ta sprawa z Thomasem mnie również zaskoczyła. Tak naprawdę chciałem napisać zupełnie inną książkę: wzruszającą, ale jednocześnie taką, przy której można by się pośmiać. Miała opowiadać o moim szczęśliwym dzieciństwie. O tacie, który wieczorami grał na skrzypcach. O mamie, która ślicznie i przejmująco śpiewała. O moich braciach i siostrach, którzy nosili mnie na rękach. O przyjaciołach, którzy przychodzili na tort urodzinowy. Zamierzałem nadać jej tytuł Przygody szczęśliwego dziecka.(…)
Ale właśnie wtedy złożył mi wizytę pan Klopper. (…) był dokładnie w moim wieku. Miał siwe włosy dokoła prawie łysego czubka głowy. Ale kiedyś on także był dzieckiem.
Gdy zasiedliśmy przy ogniu wesoło trzaskającym w kominku, wyjął z teczki gruby zeszyt.
- Wiem, że jako pisarz darzy pan bliźnich wieloma uczuciami – powiedział.
Kiwnąłem głową na znak, że to prawda. (…)
- Dlatego chciałbym, żeby pan to przeczytał. – Podał mi zeszyt. – Moje notatki z czasów, gdy miałem dziewięć lat – ciągnął. – Niedawno ponownie do nich zajrzałem i myślę, że na coś się przydadzą. Ale najpierw musi pan je przeczytać, bo może są zbyt zuchwałe.
- Zuchwałe? – powtórzyłem zaskoczony.
- Tak – przyznał pan Klopper. – Miałem nieszczęśliwe dzieciństwo, a przez to człowiek robi się zuchwały. (…)
Odprowadziłem go do wyjścia.
- Czy nadal jest pan zuchwały? – zapytałem, gdy staliśmy już w drzwiach.
Pan Klopper skinął twierdząco głową.
- W pańskim wieku?
- Nie inaczej – odparł i zniknął za zasłoną gęsto padającego śniegu.
Jeszcze tego samego dnia przeczytałem jednym tchem Książkę wszystkich rzeczy. Rzeczywiście była zuchwała. Ja sam nie jestem ani trochę zuchwały, ale mnie łatwo mówić. Miałem szczęśliwe dzieciństwo. (…) Nie widzę żadnego powodu, dla którego mógłbym stać się zuchwały, ale myślę, że nieszczęśliwe dzieci mają do tego prawo.
Zadzwoniłem do pana Kloppera i umówiliśmy się na spotkanie. Spędziliśmy razem wiele wieczorów przy ogniu wesoło trzaskającym w kominku – i w ten właśnie sposób powstała ta książka.
- No i, Thomasie? – zapytałem ostatniego dnia. Od dawna byliśmy na ty. – Udało ci się?
- Co takiego, Guus?
- Zostać szczęśliwym.
- Tak – odpowiedział.
Po czym wypiliśmy po kubku gorącego kakao."
/Guus Kuijer, Książka wszystkich rzeczy/

wtorek, 20 maja 2014

Susan :)

W eseju o podróży do Wietnamu piszesz o różnicy między kulturą wstydu i kulturą winy.
Te dwie rzeczy mają pewną część wspólną - można się wstydzić tego, że nie spełniło się jakichś oczekiwań. Lecz ludzie czują się winni tego, że zachorowali. Ja sama lubię mieć poczucie, że jestem za coś odpowiedzialna. Ilekroć w moim życiu osobistym panuje bajzel (...) zawsze wolę wziąć odpowiedzialność na siebie, zamiast mówić, że to wina drugiej strony. Nie znoszę postrzegać siebie jako ofiary. Wolałabym już stwierdzić: no proszę, postanowiłam związać się z osobą, która okazała się zwykłą suką. To był mój wybór, a ja nie lubię zwalać winy na innych, bo znacznie łatwiej zmienić siebie niż kogo innego. A więc nie jest tak, że unikam odpowiedzialności, tylko moim zdaniem, kiedy zapadasz na jakąś poważną chorobę, to tak, jakbyś wpadł pod samochód - nie wydaje mi się, żeby sens miało rozważanie, przez co zachorowałeś. Sensowne jest natomiast zachowywanie rozsądku, na ile to możliwe, i szukanie właściwej terapii, a także podtrzymywanie w sobie ochoty do życia. Bez wątpienia, jeśli nie chcesz żyć, możesz stać się współodpowiedzialny za chorobę.
Hiob nie czuł winy - był uparty i przepełniony gniewem.
Ja byłam niezwykle uparta. Nie przepełniał mnie jednak gniew, bo nie było nikogo, na kogo mogłabym się gniewać. Nie można być wściekłym na naturę albo na biologię. Wszyscy umrzemy - to fakt, z którym bardzo trudno się pogodzić - i wszyscy doświadczamy procesu umierania. Wydaje się, że w ciele - a właściwie w głowie - tkwi zamknięta jakaś osoba. Jej fizjologiczna maszyneria wystarczy na siedemdziesiąt, góra osiemdziesiąt kilka lat przyzwoitego funkcjonowania. W pewnym momencie zaczyna się rozpadać i przez połowę życia, jeśli nie więcej, człowiek przygląda się własnej dezintegracji. I nie może temu w żaden sposób przeciwdziałać. Jest uwięziony w środku, a gdy mechanizm ostatecznie wysiada - umiera. Każdy człowiek doświadcza samego siebie w taki sposób. (...)
A jak odniesiesz się do filozoficznych i quasi-mistycznych prób pogodzenia tej dychotomii? Do tej pory mówiłaś o niej przez pryzmat doświadczenia i zdrowego rozsądku.
Myślę, że nie sposób nie odczuwać siebie jako istoty, która jest gdzieś uwięziona. Takie jest właśnie pochodzenie dualizmów - platońskiego, kartezjańskiego i wszystkich innych. Choć wiemy, że takie przekonanie nie daje się obronić na gruncie analizy naukowej, nie można być w pełni zmysłów i zarazem nie mieć poczucia, że własne "ja" przebywa w ciele. Można oczywiście próbować pogodzić się ze śmiercią i na starość zacząć zajmować się rzeczami, na które funkcjonowanie ciała nie ma znacznego wpływu, ale ciało przestaje być atrakcyjne dla innych i nie działa w satysfakcjonujący sposób, bo robi się kruche i podniszczone.
Tradycyjna ścieżka ludzkiego życia wygląda tak, że w pierwszej jego części człowiek zajmuje się raczej aktywnościami wymagającymi sprawności fizycznej, w drugiej zaś - umysłowej. Trzeba jednak pamiętać, że takie życie jest dziś niemal niemożliwe, a na pewno nie wspiera go społeczeństwo. Warto też dodać, że większość naszych przekonań o tym, co możemy robić w danym wieku i co wiek oznacza, jest całkowicie arbitralnych - równie arbitralnych jak stereotypy płciowe. Sądzę, że przeciwstawienie młodego staremu i męskiego kobiecemu to dwa stereotypy, które więżą ludzi bodaj w największym stopniu. Wartości kojarzone z młodością oraz męskością uznaje się za ludzkie normy, wszystko pozostałe zaś jest mniej ważne bądź gorsze. Starzy ludzie mają wielkie poczucie niższości. Wstydzą się starości.
/Myśl to forma odczuwania, Susan Sontag w rozmowie z Jonathanem Cottem/

piątek, 16 maja 2014

dobro jest niestopniowalne

W świecie, w którym zło jest wszechobecne, widać wyraźnie ile jest możliwości czynienia dobra. Okazuje się, że dobrego wyboru – niestety podobnie jak złego – można dokonać w prozaicznych sytuacjach życiowych, codziennie. W sklepie, w knajpie, w pracy, szkole, w autobusie i na spacerze z psem. W miejscach i momentach, które tylko z pozoru wydają się błahe i moralnie nieistotne. To, że takimi nie są, często okazuje się później. Na przykład kiedy analizuje się własną biografię.

niedziela, 11 maja 2014

motherism

Monika Tutak-Goll, "Jazda po matkach"
Lubimy osądzać: że matki są leniwe, roszczeniowe, rozlazłe kury, a dzieci to dla nich alibi.

Najpierw zapytała, co ze mną będzie. A co ma być? No wiesz, co potem? Potem wrócę do pracy. Albo mnie przyjmą, albo zwolnią, zobaczymy, dla mnie ważne jest to, co teraz. A teraz chcę być z dziećmi.
Znajoma pytała z troski, nie trzeba mieć jej tego za złe. Byłam dwa lata na urlopie wychowawczym, w drugiej ciąży, w planach - urlop macierzyński. Pytań, które każą się tłumaczyć, nie znosiłam najbardziej: "Kiedy wracasz do pracy?", "Co dalej?", "Szukasz już niani?", "Chyba czas wziąć się do roboty", "Ja bym zwariowała, gdybym miała tyle ciągnąć wychowawczy", "Odbiło ci?", "Taka z ciebie feministka, a z dziećmi siedzisz już trzeci rok".
"Siedzisz" - nieważne, że dorabiasz, łapiesz zlecenia, piszesz, kiedy cały dom już śpi. Nie masz etatu, nie wychodzisz z domu na osiem godzin, to "siedzisz". I nie robisz nic.
Osądzać i porównywać - to lubimy. Że matki są leniwe, rozlazłe kury, a "dzieci to dla nich zwykłe alibi". Roszczeniowe, a już "te wózkowe to najgorszy gatunek matki". Wygodne, ustawiły się, nie muszą pracować. "Święte krowy".
Aric Sigman, brytyjski psycholog, zauważył, że pojawił się nowy rodzaj uprzedzenia - "motherism". Coś jakby matczyzm. Dyskryminacja matek niepracujących albo zbyt długo przebywających na urlopach wychowawczych. Bo powinny sobie radzić, lekko godzić wychowanie dziecka z pracą, dom nie może im przeszkadzać w karierze. To one mają się dostosować do rynku pracy, nikt tu na nie nie będzie czekał z etatem. Wracaj szybko, bo wypadniesz z gry. Zresztą, jak wrócisz krótko po porodzie, to i tak cię podsumują: że wredna, od razu zostawiła dziecko. Za szybko też nie można. Cokolwiek zrobisz, i tak się tłumaczysz. Matka musi.
Poszłyśmy z tą znajomą na Kongres Kobiet w 2012 roku. Feministyczna impreza, tyle kobiet sukcesu. A mnie coś uwiera, gryzie. I czuję się nieadekwatnie, nie na miejscu. Bo słucham o przedsiębiorczości, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, że damy radę, takie jesteśmy "superwoman na rynku pracy". Musimy mieć tylko żłobki, przedszkola, po macierzyńskim uśmiechamy się do pracodawcy, wciskamy się w marynarki - i cudownie, i do przodu. A ja kolejny rok na wychowawczym; jedno dziecko ma pięć lat, drugie już dwa. I myślę: czy są na sali samotne matki, które ledwo wiążą koniec z końcem? Czy są matki niepełnosprawnych dzieci, na których barki państwo zrzuciło całą pracę opiekuńczą? Czy są może kobiety, które nie mogą wrócić do pracy, bo w żłobku nie ma miejsc, a nie opłaca im się, by pracować na opiekunkę? A może są kobiety, które chcą po prostu być z dziećmi, zwyczajnie, bo czują taką potrzebę. Bo wolą wychowywać dzieci, budować z nimi więź, niż przekazywać je pod opiekę obcym? Nie wszystkie możemy i chcemy być superwoman. Nie wszystkie będziemy aktywne i przedsiębiorcze. Zróbmy miejsce dla wszystkich.
Agnieszka Graff powiedziała na tym kongresie: „Od lat słowo » przedsiębiorczość «służy w Polsce piętnowaniu ludzi biednych jako nieudaczników. Kobietom, a zwłaszcza matkom, jakoś szczególnie łatwo przypina się łatkę » roszczeniowych «”.
Agnieszka Graff, jedna z pierwszych, które publicznie przyznawały, że są feministkami, jedna z pierwszych, które walczyły o prawo do aborcji, staje w obronie matek. I domaga się szacunku dla ich pragnienia bycia z dziećmi. Pewna koleżanka ze środowiska powiedziała, że "Graff odbiło od macierzyństwa". Graff odpowiada: "Trudno walczyć jednocześnie o to, by być matką, i o to, by matką nie być. To się słabo rymuje. Ale dajmy kobietom prawo do wyboru".
W dzisiejszej rozmowie Agnieszka Graff tłumaczy: "Pragnienie dziecka to nie jest uczucie antyfeministyczne. Czas zająć się macierzyństwem". I przyznaje: "Temat macierzyństwa przegapiłyśmy". Została matką, dyskryminację odczuła na własnej skórze. I jeszcze usłyszała, że jej odbiło. Ja też to słyszałam. Może i ty to usłyszysz. Może nawet od koleżanki?
/”Wysokie Obcasy” 10 maja 2014/

Wysokie! Dzięki za ten wstępniak :) i za wywiad z Agnieszką Graff również :) To wszystko i moje myśli.

Doświadczenie opieki nad małym człowiekiem, ale też starym człowiekiem, schorowanym, doświadczenie totalnej zależności drugiej osoby, którą kochasz, to koniec indywidualizmu. Jednak to nie znaczy, że jedyną opcją jest powrót do konserwatyzmu. A tradycyjna opowieść jest taka: skoro się kimś opiekujesz i to sprawia, że nie jesteś samodzielnym bytem rynkowym, to ktoś musi się tobą zaopiekować. Kim ten ktoś ma być? Oczywiście twardzielem, mężczyzną, biskupem. Ja dlatego tak ostro stawiam sprawę z Kongresem Kobiet. Rolą feminizmu nie może być wytwarzanie siły roboczej dla kapitalizmu. Ten model - dyspozycyjności, samodzielności, kreatywności - według mnie się kończy. A pragnienie dziecka to nie jest uczucie antyfeministyczne. (...)
Jeśli masz dziecko, jesteś rozlazłą kwoką, jak nie masz, jesteś zimną suką, jak pracujesz, robisz krzywdę rodzinie, jak nie pracujesz, jesteś darmozjadem. Te stereotypy i sprzeczne oczekiwania siedzą w naszych głowach i powodują rozdarcie. Też je przeżywam. Jeżeli jesteś kobietą, która coś osiągnęła, czytasz, piszesz, zaczyna nie starczać ci doby. Dziecko jest zachłanne, wysysa energię, ale to jest wielka frajda, zmysłowa i emocjonalna. Pod koniec dnia miałam czasem poczucie, że ręce mi się trzęsą, nogi uginają od zmęczenia, ale koniecznie chcę przeczytać tę książkę. Przez to, że spędzam wiele godzin z dzieckiem, nie przestaję chcieć czytać i się rozwijać. Tylko brakuje mi doby. Nie wyrabiam się ze zobowiązaniami towarzyskimi, zawodowymi, społecznymi, życia jest za mało dla kobiety, która próbuje łączyć te dwa światy.
/Agnieszka Graff/