Arthur Schopenhauer
napisał niegdyś, że kiedy z perspektywy starości spojrzy się na czyjeś życie,
można odnieść wrażenie, że układa się ono w pewien logiczny ciąg. Jakby
rządziła nim jakaś tajemnicza siła organizująca zdarzenia tak, aby zrealizowało
się coś, co Schopenhauer określał mianem „zamierzenia, które zdaje się leżeć u
podstaw losu jednostki”.
Nie był w tym
oryginalny. Sięgał do opisanej w Państwie Platona koncepcji, w myśl której
każda dusza wybiera sobie takich rodziców i takie otoczenie, żeby jej
przeznaczenie, potencjał, talenty i umiejętności, a także rozmaite wady czy
ułomności mogły się w pełni wyrazić. Jesteśmy, kim jesteśmy, już w momencie
narodzin – mówił Platon. Nasz charakter, nasz los są już w nas obecne, niczym
dąb w żołędziu.
James Hillman,
amerykański psycholog, uczeń Carla Gustava Junga, twórca własnej oryginalnej
szkoły, którą nazywał psychologią archetypową, (…) [twierdzi, że] tak w
Europie, jak i na dalekich kontynentach, tak dzisiaj, jak i setki czy tysiące
lat temu, ludzie zawsze mieli poczucie, że istnieje coś takiego jak los,
przeznaczenie czy powołanie. Że jesteśmy na tym świecie po coś, że jest w nas
coś niepowtarzalnego, coś odróżniającego nas od reszty, coś niezwykłego. I że
zdarzenia, z których splata się linia naszego życia, nie są wyłącznie
kompozycją chaotycznych elementów – bo coś nieznanego nadaje im jakość i
kształt.
Hillman na każdym
kroku zastrzega, że nie proponuje żadnej naukowej teorii, żadnego skrupulatnie
popartego dowodami modelu pozwalającego na empiryczny, obiektywny opis. Wręcz
przeciwnie, proponuje mit, wyobrażenie, fantazję. Nie używa suchego języka współczesnej
naukowej psychologii, zamiast do statystyk i tabel odwołuje się do
subiektywnego doświadczenia. Do tego nieweryfikowalnego i niemożliwego do
udowodnienia, a jednak dojmująco autentycznego poczucia, które czasami nawiedza
nas z siłą absolutnej oczywistości. Nie mamy wówczas wątpliwości, że coś
popchnęło nas w ramiona tej, a nie innej osoby; że jakieś trudne i dramatyczne
przeżycie otworzyło nam oczy na takie wymiary rzeczywistości, których wcześniej
nie dostrzegaliśmy; że układ zupełnie z pozoru akcydentalnych okoliczności
„prowadził” nas do miejsca, w którym aktualnie jesteśmy – i że jest to miejsce,
w którym z jakiegoś powodu musieliśmy się znaleźć.
Można powiedzieć: ale
to nic więcej, jak tylko atrakcyjna fantazja. Nic więcej, jak tylko ćwiczenie
wyobraźni. Ale czy tak naprawdę współczesna psychologia oferuje coś innego? Czy
oferuje realną wiedzę?
Bynajmniej –
przekonuje Hillman. Teorie o kluczowym znaczeniu dzieciństwa albo o
kompensacyjnej (wobec wad i ułomności) funkcji życiowych wyborów i ambicji to
takie same mity, jak Platońska opowieść o duszy wybierającej sobie takie, a nie
inne okoliczności narodzin. Nie stoi za nimi żadna twarda empiria, stoją za
nimi natomiast apriorycznie i apodyktycznie przyjęte założenia. W ostatnich latach
nawet one na gruncie psychologii akademickiej, bardzo przywiązanej do
restrykcyjnej metodologii naukowej, zaczynają się rozpadać. Coraz więcej badań
wskazuje, że doświadczenia z dzieciństwa, a zwłaszcza relacje pomiędzy
dzieckiem a rodzicami, nie odgrywają istotnej roli w kształtowaniu się
osobowości. Nie odgrywają, bo za wszystko – zdaniem takich tuzów, jak Judith
Harris albo Steven Pinker – odpowiada mikstura złożona z genów oraz tego, czego
uczymy się nie od mamy i taty, ale od rówieśników.
Chodzi jednak o to –
dodaje Hillman – że jest jeszcze coś więcej. Że – mówiąc krótko – nie jesteśmy
tylko efektem, choćby efektem genów i wpływów rówieśniczych. I że liniowy
sposób postrzegania czasu, a tym samym życia – od początku do końca, od
narodzin do śmierci – jest tylko jednym z kilku możliwych wariantów. W
perspektywie Platońskiej bowiem, w perspektywie koncepcji osobistego daimona,
czegoś w rodzaju siły tworzącej indywidualność – nasze życie jest jak obraz.
Wszystkie zdarzenia w nim współistnieją, występują równocześnie, niczym scena
uwieczniona na płótnie przez utalentowanego malarza. Z perspektywy widza, a
także z perspektywy samego obrazu – chronologia, z jaką malarz szkicował kolejne
kształty, jest zupełnie bez znaczenia. Obraz zjawia się jako gotowa, kompletna,
synchroniczna całość.
/Tomasz Stawiszyński „Potyczki z Freudem”/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz