Pokazywanie postów oznaczonych etykietą publicystyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą publicystyka. Pokaż wszystkie posty

piątek, 26 października 2012

cieszę się :)


Europoseł i były minister edukacji prof. Ryszard Legutko musi przeprosić Zuzannę Niemier i Tomasza Chabinkę za nazwanie ich „rozwydrzonymi smarkaczami”. Przeprosiny ma zamieścić w Gazecie Wrocławskiej i w Gazecie Wyborczej.
W 2009 roku Zuzanna Niemier i Tomasz Chabinka byli uczniami wrocławskiej Czternastki. Wystąpili do dyrektora liceum z petycją o usunięcie ze szkoły symboli religijnych. Minister w rozmowie
z dziennikarzami nazwał działania licealistów "typową szczeniacką zadymą", a ich samych "rozwydrzonymi i rozpuszczonymi przez rodziców smarkaczami".
Pierwszy wyrok w tej sprawie zapadł w kwietniu tego roku przed krakowskim Sądem Okręgowym. Wtedy sędzia uzasadniał: "poglądy te wypowiedział minister i europoseł, ceniony w świecie naukowym autorytet i wychowawca akademicki, którego wiek, doświadczenie i pozycja (…) nakazywałaby powściągliwość i rozwagę".
Prof. Legutko odwołał się od orzeczenia. Dziś Sąd Apelacyjny w Krakowie utrzymał wyrok i jest on prawomocny.

niedziela, 14 października 2012

haters gonna hate, czyli lewym okiem

Kiedy Jerzy Sawka żegnał się z czytelnikami wrocławskiego dodatku Gazety Wyborczej, napisał pełen goryczy artykuł, w którym rozprawił się z rzekomą „wrocławskością” w negatywnym znaczeniu. Otóż wrocławskość według byłego redaktora naczelnego lokalnego dodatku Wyborczej jest szczególną odmianą patriotyzmu lokalnego, a ściślej – lokalną megalomanią, pewnego rodzaju przekonaniem, że „my tu we Wrocławiu to jesteśmy: (do wyboru) tolerancyjni, otwarci, postępowi, bardziej europejscy niż mieszkańcy innych miast w Polsce, wykształceni, zamożni, kulturalni i bardzo gościnni, ale nie możesz stać się jednym z nas, jeśli się tu nie urodziłeś lub ewentualnie nie mieszkasz tu od co najmniej 30 lat”. I jeszcze, jak zdaje się komunikować typowy wrocławianin według Jerzego Sawki, „ach, jak nam miło, że nas chwalisz, bo u nas jest co chwalić i jesteśmy wspaniali, ale jeśli tylko zaczniesz nas krytykować, to odwrócimy się do ciebie plecami”. Celem artykułu Sawki było uargumentowanie skierowanej wobec niego niechęci, z jaką się spotkał zarówno w swojej redakcji, jak i wśród spotykanych na co dzień wrocławian. Myślę, że ma on w jakiejś części rację – jesteśmy megalomanami. Nie wiem, czy bardziej niż warszawiacy, poznaniacy, krakowianie, łodzianie, itd., może i tak. Ale nie miał pan redaktor racji, że owa megalomania była przyczyną niechęci wobec niego samego, a przynajmniej nie główną.

Megalomania jest w ogóle jakąś typowo polską cechą, która pozwala nam na zapiekanie się we współczesnych hybrydach sarmatyzmu, mesjanizmu i nacjonalizmu (zmieszanych i wstrząśniętych) we wszystkich jego przejawach i odmianach, od tych najbardziej ordynarnych, jak działalność NOP i wszelkich pochodnych ONR, po wypowiedzi „zwyczajnych” hejterów, np. pod tekstem dotyczącym sprzeciwu wobec wysiedleniom Romów (oto próbka: Inna rzeczą jest, że ludność, która z przeproszeniem sra w krzakach, kiedy dziesięć metrów dalej stoi darmowy szalet publiczny, niczyjej sympatii budzić nie może. Jeżeli to jest rasizm, to sami sobie winni). Jak z tą megalomanią mocno podszytą ksenofobią walczyć? Nie mam pojęcia, przecież potomkowie husarii będą zawsze obstawać przy swoim, powołując się co najmniej na: historię (zawłaszczoną), tradycję (źle rozumianą), dobro społeczeństwa (bardzo dyskusyjne). A i inni stróże porządku potwierdzą, że „Żaden z nich nigdy nic złego mi nie zrobił i nie doświadczyłem z ich strony niczego niemiłego”, jak w komentarzach pod artykułem Mirki Makuchowskiej z KPH i Joanny Synowiec z Nomady.

Ale przecież my tu, w Polsce, we Wrocławiu, nie mamy problemów z rasizmem, jak zdaje się mówić głos z Sukiennic, a nawet jeśli mamy, to nic nie możemy z nim zrobić, lepiej niech się tym zajmie „Gazeta Wyborcza” i go zlikwiduje. A póki co nie wydamy zgody na wystawę „Wrocławska Równość”, bo kontrastowa czerwień i biel ostrych trójkątów na czarnym tle jest zbyt agresywna dla przestrzeni miejskiej (sic!). Niestety, dopóki takie wybryki jak wybicie okna w synagodze czy okrzyki rzucane w kierunku dziennikarek tejże znienawidzonej gazety w stylu „wy żydowskie lesby” będziemy nazywać tylko i wyłącznie chuligaństwem, dalej będzie na nie przyzwolenie. Bo przecież na każdym wiejskim (i nie tylko) weselu zdarzają się „agresywne” wybryki. Smutne. 

Świetny komentarz autorstwa Sztucznych Fiołków

Artykuły, do których odnosi się ten felieton (linki w tekście):
1. Jerzy Sawka, Jak kochać Wrocław, żeby nie odbiło
2. Jan Józef Lipski, Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy
3. [krzem], Apel AEDH. To hańba Europy. Przeciw wysiedleniom Romów!
4. Joanna Synowiec, Mirosława Makuchowska, NOP-owcy zagrażają wszystkim żyjącym we Wrocławiu
5. [red], Dutkiewicz: potrzebna akcja w celu delegalizacji NOP
6. Bartosz Machalica, Wrocław: Wystawa w ramach Festiwalu Równości zakazana
7. [mgo], Po marszach ktoś wybił okno we wrocławskiej synagodze

środa, 3 października 2012

Rushdie

Ja sam należę do pokolenia, które ukuło pojęcie wielokulturowości, i uważam je za dobry pomysł. Dziś każde duże miasto na świecie w istocie jest wielokulturowe, nie tylko Nowy Jork, gdzie nawet taksówkarze mówią setką języków, ale także mój rodzinny Bombaj.
Ale pułapką wielokulturowości jest ten niedostrzegany od razu moment przejścia w kulturowy relatywizm, który głosi: jeśli ich kultura dopuszcza obrzezanie dziewczynek, niech to robią; jeśli przyzwala na zabójstwa z powodu niepodzielania ich światopoglądu - trudno, niech zabijają.
Pytanie brzmi, czy istnieje coś takiego jak uniwersalne zasady. To trzeba znów pilnie ustalić. Gdy krótko po traumie II wojny uchwalano Deklarację Praw Człowieka, zgadzano się, że jest to zbiór praw powszechnych. Dziś można nierzadko usłyszeć, także na Zachodzie, że to przejaw imperialnej pychy, że narzucanie własnych wartości reszcie świata jest niemoralne. Cios takim argumentom zadała arabska wiosna. Ludzie, którzy wyszli na ulice w Tunezji, Egipcie, Libii i Syrii, dowiedli, że pragną tych samych swobód co my, choć my lubimy usprawiedliwiać naszą zgodę na status quo poglądem, że przecież "oni" nie są gotowi na prawdziwą wolność i demokrację.
Myślę, że społeczeństwo, w którym nie można bezkarnie powiedzieć do oponenta: uważam twoje poglądy za potworne, szybko zmienia się w tyranię. (...)
/Salman Rushdie w wywiadzie z Łukaszem Grzymisławskim/

sobota, 22 września 2012

nowoczesność wieloznaczna

Niespójność ideologiczna jest moim dogmatem. /Zadie Smith/

Dla niektórych facebook to takie targowisko próżności. Przedłużenie portalu nasza-klasa, gdzie już dawno my, Polacy "nauczyliśmy się" chwalić swoimi dokonaniami: wakacje na Teneryfie, uśmiechnięte i opalone dzieciaki, skoki do basenu hotelowego w Turcji czy w Egipcie, wypad na narty w Alpy, nowe narzeczone zastępują stare eks, nowonarodzone dzieci domagają się gratulacji. Można też się pochwalić zdjęciami z udanej/artystycznej/oryginalnej sesji zdjęciowej (coraz powszechniejsze), na których zawsze wyglądamy pięknie/przystojnie/ślicznie/cudnie/wystrzałowo/obłędnie/seksownie/jak ciacho (niepotrzebne skreślić), i niby to potem tak skromnie dziękujemy za komplementy, jakie nam prawią.
Dopiero mądrze używany "fejs" staje się spersonalizowaną stroną wybranych informacji od wybranych osób, grup, instytucji, swoistą tablicą ogłoszeń, które sami wybieramy. Jest też, stety albo niestety, sposobem na szukanie własnej tożsamości i kreowanie siebie - chociażby poprzez "lajki" i przynależność do różnych grup. Ktoś, kto należy do "Ruchu wypierdalania Terlika w Kosmos" raczej nie dogada się z kimś, kto należy do "Popieram Korwina, więc wiem, co to liberalizm, dziwko". Chociaż różnie z tym bywa.
Są jednak wśród różnych grup i fan page'ów na facebooku perełki, jak moje dwie ulubione - "Tkliwi nihiliści opanowujący pozycję dystansu" i działające od niedawna "Sztuczne Fiołki". Te drugie przedstawiają się jako "sztuczno-historyczny magazyn komiczno-tragiczny/głos wolny wolność ubezpieczający". Już raz był usunięty przez administratorów "fejsa", chyba za obrażanie uczuć innych, np. religijnych, bowiem niektóre z publikowanych tam treści mogą, w istocie, być uznane za obrazoburcze - myślę że do porównania nawet z kalibrem słynnych karykatur Mahometa z duńskiej prasy.
Lubię "Sztuczne Fiołki" za humor i lewicujące poglądy, za podobne fascynacje i inspiracje. Za absurd bliski Monty Pythonowi. Tak, to prawda, to wszystko takie postmodernistyczne, oparte na dekonstrukcji i hiperrealizmie, prowokacyjnie wystawiające to, co znane, na próbę innych kontekstów i znaczeń. W tej perspektywie konwencje sztuk plastycznych XVIII i XIX wieku, z której czerpią garściami "Sztuczne Fiołki", zdają się z jednej strony wyśmiane, ale z drugiej - już inaczej oswojone, zrozumiane, chociażby dzięki temu, że uczestniczymy w ich dekonstrukcji, nadajemy inne znaczenia. Najlepsze jest to, że każdy może się w to również "bawić" po swojemu.
Oto próbki Fiołków z ich fejsbukowej strony. Wszystkie z ostatniego tygodnia.





I jeszcze link do tekstu Izy Kowalczyk Kto się boi sztucznych fiołków?

czwartek, 6 września 2012

środa w czwartek

prof. Magdalena Środa dobrze prawi... Z wczorajszej Wyborczej:

"Z kultury Platforma najbardziej ceni sobie metro, a PiS - dziedzictwo. Ponieważ - przynajmniej w Warszawie - metro będzie jedynym dziedzictwem kulturalnym PO, myślę, że PiS spokojnie je uzna - o ile pozwoli mu się na zbudowanie kilku pomników zmarłego prezydenta. A w końcu się pozwoli, już Gowin o to zadba.
Na płaszczyźnie kulturowej porozumienie jest więc bliskie; jeszcze bliższe jest na płaszczyźnie edukacyjnej. I dla PO, i dla PiS ważne jest hasło znane z klasyka: „Byle polska szkoła zasobna, byle polska szkoła spokojna”. Ponieważ z zasobnością jest źle, politycy obu partii kontentują się jej spokojem. Szkoła ma być oazą dziewiętnastowiecznych snów o sile polskiej rodziny, religijności i niezwykłości narodowej martyrologii. „Produktem” szkoły - używając nowoczesnego języka minister Szumilas (na słowie „produkt” nowoczesność MEN się kończy) - powinien być religijny patriota. O patriotkach szkoła milczy, bo przecież w powstaniach nie walczyły.
Jarosław Kaczyński, w swoim jakże nowatorskim „exposé”, domagał się dopiero co ustawowych gwarancji dla obowiązkowego nauczania języka polskiego, religii i historii, „w pełnym wymiarze godzin, we wszystkich szkołach”. Bo Polak ma być Polakiem, a nie tam jakimś Europejczykiem, a kobieta ma rodzić, a nie być Polakiem. Myślę, że minister Szumilas i cały klub PO gorliwie przyklasną żądaniom Kaczyńskiego, bo PO tak jak PiS ceni historię, tradycję i żadnej nowoczesności w szkole nie potrzebuje.
Donald Tusk 3 września nie pozostał niemy na te wyraźne oznaki porozumienia między - wrogimi na innych terenach - partiami i w Sulęczynie odpowiedział prezesowi jak echo, że szkole potrzebna jest „powściągliwość, umiar i rozsądek” oraz cyfryzacja. To bodaj jedyna różnica między PO a PiS. Tusk nowoczesność szkoły widzi w komputeryzacji. Kaczyński - w zlikwidowaniu gimnazjów. Jedno warte drugiego. Bo czy wstawimy do szkół komputery, czy zlikwidujemy gimnazja, szkoła pozostanie i tak XIX-wieczną konserwatywną instytucją, wylęgarnią stereotypów, zbiorowiskiem szkodliwych polskich mitów, która czyni młodych ludzi bezradnymi wobec problemów i wyzwań współczesności.
Pan premier traktuje cyfryzację i e-podręczniki jak cud, który ma zmodernizować szkołę. A czy głupek wsadzony do nowoczesnego samochodu przestanie być głupkiem? Czy to, że ktoś korzysta z internetu i zamiast nad podręcznikiem zasiada przed komputerem, powoduje, że stanie się mądrzejszy, bardziej otwarty, bardziej przygotowany do życia w nowoczesnej Europie lub chociażby do życia publicznego?
Niechaj pan premier nie fascynuje się tak „maszyną” i techniką, tylko zajrzy do programów szkolnych i przeanalizuje sobie ich wymiar aksjologiczny i wychowawczy, to zobaczy Kmicica, którego jedyną etyką jest modlitwa, a jedynym przygotowaniem do życia obywatelskiego - wojaczka. W polskiej szkole nie ma tego, co najważniejsze: nauki myślenia (internet jej nie sprzyja), praktycznej edukacji obywatelskiej, edukacji ekologicznej, seksualnej i wreszcie - etyki będącej przygotowaniem do publicznej debaty. Nauczyciele są najbardziej konserwatywną i religijną grupą zawodową, oporną na wszelkie zmiany („Diagnoza społeczna” Czapińskiego). Cyfryzacja tego nie zmieni.
PO-PiS, prowadząc swoją „politykę edukacyjną”, pragnie chyba tylko jednego: by szkoła reprodukowała ich własny popisowy elektorat. "
Niestety, pani prof. Środa się nie myli. Dopóki nie przeprowadzi się gruntownej reformy programów nauczania, będzie źle. Ale i wtedy będzie źle, bo po co komu programy nauczania, skoro można i tak uczyć np. takiej historii z głowy, niemal nie zaglądając do podręczników, za to mając zawsze otwartą stronę Naszego Dziennika w szkolnym komputerze. Koło się zamyka: szkoła produkuje konserwatystów (bo nie śmiałabym mimo wszystko nazwać ich faszystami), którzy, o ile studia nie zweryfikują ich poglądów, zostają nauczycielami i uczą konserwatyzmu następne pokolenia. Problem w tym, jak oddzielić nauczanie od poglądów, i jest to chyba jednak niewykonalne. Bo na działania systemowe, wspieranie projektów edukacyjnych zapewniających różnorodność treści i opinii, przygotowujących, jak marzy się pani profesor, do udziału w debacie publicznej, chyba jeszcze długo nie ma na co liczyć, skoro szkoła ma być przede wszystkim „spokojna”.