poniedziałek, 29 lipca 2013

królowa nie istnieje

Są książki, które zwracają moją uwagę od samego początku i co do których mam pewność, że mnie nie zawiodą. Często są wśród nich reportaże. Nie wiem dlaczego akurat ta książka wydała mi się absolutnie godna zaufania, ale myślę, że to wcale nie chodzi o egzotykę opisanego miejsca ani o aurę tajemniczości, która nad jego historią się roztacza. To chyba raczej chodzi o temat, spiralę zła, świat odwróconych wartości, gdzie ludzie dają zawładnąć sobą swoim Cieniom. W ten sposób trafiła do mnie „Jutro przypłynie królowa” Macieja Wasielewskiego.

Reporterowi udało się podstępem dostać i znaleźć schronienie na wyspie Pitcairn, która jest jednym z najbardziej izolowanych miejsc na świecie, gdzie nie doleci żaden samolot, zamieszkałej w większości przez potomków buntowników z Bounty i uprowadzonych przez nich Tahitanek. Wiedział, że jako dziennikarz nie ma tam czego szukać – wyspiarze strzegą tajemnicy historii Pitcairn przed całym światem, są nawet agresywni wobec tych, którzy za dużo węszą. Podał się więc za naukowca, antropologa, dzięki czemu udało mu się trafić w gościnę do jednego z miejscowych małżeństw. Jednak niewielu chciało z nim rozmawiać, Pitcairneńczycy są nieufni, śledzili każdy jego ruch, aż w końcu odkryli prawdziwy powód wizyty i wyrzucili go z wyspy.
Powstała książka nieco chaotyczna, ale bogata w informacje pozbierane z dokumentów z różnych czasów, artykułów prasowych, pamiętników, protokołów sądowych, wywiadów, rozmów i obserwacji. Pitcairn z reportażu Wasielewskiego to wyspa aż duszna od egzotyki, pachnąca mandarynkami i kokosem. Ten potencjalny raj na ziemi jest rajem tylko pozornie. Od pokoleń rządzą tu mężczyźni, którzy oprócz siły swoich rąk mają dla wyspy coś jeszcze: swoje żądze.  

[Veronica, której udało się uciec z Pitcairn]
Pamięta grzechot paciorków. Gdy odchodziła z domu. I ostatnie spojrzenie na pokój. Pośrodku stała kanapa. On siedział znudzony jak tygrys w klatce. Milczał. Matka poszła do łazienki. Odkręciła kran najmocniej, jak się dało.
- Nie zachowywała się jak matka. Bardziej jak kelnerka, która podaje jedzenie za pieniądze.
- Jaka była?
- Miała oczy otwarte na szczegóły: czy na przykład wracałam szybszym krokiem niż zwykle. Była wtedy smutna jak kura, której skradziono jajo. Co sobie myślała? Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy. Może, że trzeba przeczekać, że się w końcu znudzą. Sama kiedyś była dzieckiem. Być może też wracała spokojnym krokiem albo biegła co tchu zamknąć się w pokoju, opowiedzieć sobie, co się wydarzyło.
- Opowiedzieć sobie?
- Tak. To ważne, żeby wytłumaczyć sobie, że tak naprawdę tego chciałam, że to nic strasznego, że każda z nas to przeszła.
- A ty komuś mówiłaś?
- Nie. Za to często włączało się myślenie magiczne. Jeśli tuż po przebudzeniu spojrzę w okno, nic złego się nie stanie. Jeśli pierwsza powiem „dzień dobry”, nic się nie stanie. Jeśli potrząsnę gałęzią, a mandarynki spadną parami, nic się nie stanie.

W zamkniętej społeczności, w której jest ciche przyzwolenie na zło, bo jego sprawcy są tej społeczności „potrzebni”, szybko wytwarza się cicha konieczność ponoszenia ofiar po to, by „był spokój”. Bo co by mogło być, gdyby chłopcy z Pitcairn nie mogli wyładować swojej agresji na 12-13-letnich dziewczynkach, na kobietach? Powybijaliby siebie nawzajem? Ojcowie i bracia znosili to, że ich córki i siostry są wykorzystywane, bo sami wykorzystywali inne. A jeśli oprawca był wyjątkowo okrutny, to najwyżej pod osłoną nocy podtruwali mu drzewa mandarynkowe w sadzie. W otwartym społeczeństwie, z wolnym dostępem do systemu penalizacji, byłaby szansa dla tych dziewcząt. W tak zamkniętym i oddalonym od cywilizacji jak wyspa Pitcairn, mogły tylko szamotać się w swoich klatkach zaklinając rzeczywistość. W tym mikroświecie, gdzie rządziła siła, nikt nie przyszedł im z pomocą. Ani wymiar sprawiedliwości, ani… inne kobiety, matki, ciotki, babki, kuzynki, siostry…
Wasielewski próbował dociec, jak to możliwe, że trwało to od dziesiątek lat, niemal tak samo, tam, gdzie powinny sięgać europejskie zwyczaje i jurysdykcja… (Pitcairn jest kolonią brytyjską). Oczywiście odpowiedzi może być wiele, od tych biologicznych, przez psychologiczne po polityczne i nawet ekonomiczne:   

Czytam dziewiętnastowieczne dzienniki: jeden na pięcioro Pitcairneńczyków tonie, spada z klifu albo zostaje zastrzelony. Pojawiają się w nich pytania: czy skłonności do dominacji i uległości nie nabyli na skutek dziedziczenia? Czy agresja nie brała się ze współzawodnictwa o zasoby? Czy gdyby zasoby były nieograniczone, pojawiłaby się agresja? Ówcześni Pitcairneńczycy uważali, że zarzewiem wojny Tahitańczyków z buntownikami z Bounty były kobiety, a właściwie ich niedostatek.
(…) W warunkach częściowej izolacji normy etyczne z czasem zaczynają żyć własnym życiem. Najważniejszym odniesieniem staje się tu i teraz. Człowiek zapomina, że gdzieś postępuje się inaczej.
(…) Być może nawyki marynarzy pomogły usankcjonować gwałty. Ojcowie z lubością opowiadali synom o swobodnym życiu na Bounty. Szorstki seks, animalny porządek, Tahitanki leżące w pościeli – synowie słuchali i powtarzali swoim synom: ananas to jabłko, kobieta to pochwa, gwałt jest jak jedzenie.
(…) Jeśli prześledzimy historię Wielkiej Brytanii w XX wieku, to szybko znajdziemy wytłumaczenie dla znikomego zainteresowania „polinezyjskimi zwyczajami”. Kolejne rządy w Londynie miały poważniejsze zmartwienia: dwie wojny światowe, przyszłość dominiów brytyjskich, Falklandy, kryzys ekonomiczny na przełomie lat 70. i 80., wreszcie Kuwejt czy Irak.

Szukanie przyczyn to powinność dziennikarska, tylko że… czasami staje się równoznaczne z szukaniem usprawiedliwienia. Dla zbrodniarzy.  Dla wymiaru sprawiedliwości. Dla milczących świadków. Dla tych, którzy nie zrobili nic. Dla naszego człowieczeństwa, które zbyt często okazuje się ułomne i nie zasługujące na swoją dumną nazwę. Wasielewski ociera się o takie wyjaśnianie sytuacji na Pitcairn, które próbuje częściowo zdjąć winę z różnych stron tego konfliktu. Cytuje nawet podawane przez innych argumenty, jakoby polinezyjskie kobiety były bardziej rozbudzone seksualnie. To tak, jakby same zachęcały do gwałtu. Należałoby ten argument wyraźnie skrytykować, tego trochę zabrakło.
Czasami myślę o Pitcairn w kontekście nazizmu. Przecież wtedy też doszło do powstania „nowych zwyczajów”, nowego prawa. Ktoś powiedział, że tylko rasa aryjska jest godna istnienia i rządzenia, a inne nie. Że jedni mogą żyć, zakładać rodziny, płodzić dzieci, cieszyć się z codzienności, odnosić sukcesy, a inni – nie. Dla dobra jednej rasy potrzebne było cierpienie drugiej, a wreszcie – zagłada. W normalnym społeczeństwie jest ponoć 1 proc. psychopatów, na Pitcairn jeszcze do niedawna ten odsetek według psychologów wynosił ok. 30 proc. Ale co to jest w takim razie psychopatia? Uśpioną możliwością każdego z nas, bo każdy ma w sobie cząstkę dobra i zła? Chcę wierzyć, że nie jesteśmy, my – ludzie, tylko maszynami, które mają skłonność do przyzwalania na zło, jeśli ktoś zdejmie z nich indywidualną odpowiedzialność, czyniąc zło powszechnym prawem. Że mamy mózgi od myślenia i rozpoznawania dobra i zła, a lata doświadczeń, nauczek z historii i tony mądrych myśli zamkniętych w książkach pomogą ocalić w nas człowieczeństwo. A jednak wciąż powtarzamy te same błędy - na Pitcairn, w Kambodży, w Iraku, w Korei Północnej, w hitlerowskich Niemczech i sowieckiej Rosji, w Polsce…

Obcy, kiedyś żył na wyspie:
- Granica między dobrem i złem, wcześniej nieprzekraczalna, zostaje przekroczona. Przeobraża się ludzka natura. Człowiek odkrywa w sobie ciemną stronę. Zmiany zachodzą szybko. Niespodziewanie szybko. Zapominasz, że na innej ziemi kłaniałeś się kobietom. Obserwujesz nową rzeczywistość w zadziwieniu, w bierności. Przechodzisz w stan porównywalny z depresją. Wydaje ci się, że jesteś bezradny, że możesz to jedynie zaakceptować. Jest wspólnota, są Chłopcy, ich zasady. Okazuje się, że to jedyne zasady, jakie dają poczucie bezpieczeństwa. Nie uchwycisz momentu, kiedy bierzesz je za swoje. Tracisz poprzednią tożsamość. Nie oceniaj mnie. Człowiek chce się przede wszystkim przystosować. Ochronić. Nie myśli o kosztach. To pokazuje, jak względne jest to, co nazywamy ucywilizowaniem, i jak łatwo możemy stracić człowieczeństwo.

Maciej Wasielewski, Jutro przypłynie królowa, Czarne, Wołowiec 2013.

wtorek, 23 lipca 2013

po drugiej stronie jest pewność, że...

Zbigniew Bieńkowski
***

Na ziemi,
pod słońcem,
w sercu własnym,
na polu niespodzianek,
w miejscu zamieszkania,
w oczach świata,
w ogniu sprzeczności,
gdziekolwiek, gdzie bądź, byle gdzie,
wszędzie, gdzie jestem, jestem niezastąpiony

Nikt za mnie krwi do żył nie napompuje.
Nikt skrawka ulicy, gdzie mieszkam, nie obróci na co dzień do słońca, na noc szczęśliwą do księżyca.
Nikt nie zajmie mojego punktu widzenia.
Nikt nie dojdzie mojej racji bytu.
Nikt nie dozna moich rozkoszy, moich klęsk, moich rozczarowań.
A moje poczucie rzeczywistości? A mój zmysł równowagi? A moja radość życia? A mój instynkt samozachowawczy?
Miałby przepaść lub nie istnieć wcale?
Jestem niezastąpiony, bo niezastąpione jest ja.
Beze mnie
serce bezczynne, oczy bezwzroczne, los bezwzględny.
Beze mnie,
co tu dużo mówić, świat nie ma żadnej wartości.
Beze mnie ty nie jesteś tobą.
Ja jest niezastąpione.
Słyszę wasze milczenie, drewno stołu, kamieniu popielnicy, srebro lamy, złoto stalówki.

Weź mnie w swoją obronę słowo!
To twoja rola w mojej mowie.


/z cyklu nieświrszczyńsko i w odpowiedzi na wiersz "Wdzięczność dla butów"/


wtorek, 16 lipca 2013

looking back




Nie, wcale nie anielskie chóry. Pęknięcie od kołyski. Brak konsekwencji. Symbioza sprzeczności.
Na muzykę siłę jeszcze mam. Ale na wszystko inne już nie.

środa, 10 lipca 2013

sezon na wspomnienia

Jacek Dehnel
Czereśnie

Strącanie patykami czereśni „hiszpanek”
(żółtych, pomarańczowych, białych, różowawych)
i spadające z góry złamane gałązki,
z liśćmi i owocami. Zbieranie ich z trawy.
Liście duże, skórzaste. Znowu. Celowanie.
I czereśnie, pęknięte od nadmiaru soku,
naddziobane przez szpaki. I długi bieg roku
zanim znowu dojrzeją i znów będzie można
wybiegać rano z domu (cicho, na parterze
ktoś od dawna umiera) i przebiegać wąskim
przejściem między klombami, i jak małe zwierzę
polować na czereśnie. Jak kot. Jak ostrożna
nutria-wegetarianka.
Nic z tego się nie da
ocalić. Mimo licznych usiłowań, mimo
prób zwykłych, generalnych, kostiumowych nawet.
Mimo projekcji slajdów, polewania zimną
wodą, galwanizacji wyciętego drzewa
i oddychania usta-pustka. Tamta klisza
jest wciąż mglista, nieostra. Jakiś brzydki liszaj,
czas, wdał się i nie puszcza. Drzewo, słońce, kije
spadające przez warstwy liści są jak projekt,
jak rysunek techniczny szczęścia (tytuł: Klawe
dzieciństwo. Numer serii: C4A8),
które nigdy nie ruszy. Niemalże niczyje.



Wrocław, połowa lat 70. Moja siostra królewna...